"Thought I could do this on my own,
I've lost so much along the way."
*TORI*
Nowy York, dwa lata wcześniej
Czyściłam broń kiedy rozległ się dźwięk czarnej komórki. Komórki, która dzwoniła tylko w jednej sytuacji.
- Janeen - przedstawiłam się spokojnie swoim pseudonimem, nie odrywając oczu od pistoletu, który właśnie rozkładałam na części.
- Szef chce cię widzieć w parku po północy - odezwał się głęboki głos po drugiej stronie.
Roześmiałam się głośno.
- Ja nie mam szefa, idioto - warknęłam. Odłożyłam kolejną część rewolweru na bok, podtrzymując telefon między ramieniem, a uchem. - Żegnam…
- Nie! - krzyknął spanikowany do słuchawki, kiedy już chciałam się rozłączać. - Roy… - poprawił się powoli - chce się z tobą widzieć.
Zapadła cisza. Bez pośpiechu wyczyściłam dokładnie lufę i zabrałam się do jej smarowania, by nabój miał mniejsze tarcie podczas wystrzału.
Roy Cruger był wysoko ceniony na czarnym rynku. A raczej wyceniony - dużo osób pragnęło jego śmierci. Nielegalny handel, transport za granicę oraz wiele ludzi na sumieniu z powodu ciągłego dążenia do coraz to wyższego stanowiska. Wynajmował takich ludzi jak ja, by pozbywać się takich typków jak on. Nic nowego.
Osobiście nie miałam nic do Roya. Owszem, był niezłym zapewnieniem sobie przyszłości, ze względu na sumę jaką mogłabym za niego zgarnąć. Jednak ci, którzy próbowali go sprzątnąć, gryźli już dawno ziemię. Wolałam planować.
- O co chodzi? - spytałam w końcu opanowanym głosem.
- Roy potrzebuje twojej ochrony na jakiś czas. Może dużo zapłacić.
- Oczywiście, że może - parsknęłam śmiechem. - Inaczej nawet nie odważyłby się do mnie dzwonić.
- Dzisiaj, park…
- Nie powiedziałam, że się zgadzam. - Przerwałam mu ostro. Widocznie był to jeden z tych tępych mięśniaków robiących za pachołka Roya. - Ja nie chronię, ja zabijam.
Usłyszałam jak mężczyzna wciąga powietrze. Przez cały ten czas spokojnie czyściłam i konserwowałam broń. Moje ruchy były płynne, opanowane. Palce zręcznie rozdzielały i łączyły poszczególne części pistoletu.
- Żegnam - powtórzyłam z uśmiechem. Przerwałam połączenie. Włożyłam ostatni element na swoje miejsce, powoli naładowałam magazynek, położyłam telefon na ziemi. Stanęłam w pewnej odległości. Wycelowałam, po czym strzeliłam, a komórka rozpadła się na części.
Los Angeles, obecnie
Biegłam lekkim truchtem, wpatrując się ziemię. Głośna muzyka w słuchawkach pozwala mi zapomnieć o otaczającym świecie i zatopić się we własnych myślach. W głowie wciąż słyszałam przestraszony głos Lie z wczoraj. Pomyślałam co mogło się stać i momentalnie zrobiło mi się niedobrze.
Park o tej porze był całkiem opustoszały, dlatego czwarta rano była dla mnie idealną porą na jogging. Mogłam zapomnieć o ludziach, skupić się na sobie. Liczyłam swoje rytmicznie stawiane kroki oraz oddechy, które słyszałam w głowie mimo słuchawek.
Nagle ktoś mnie złapał i pociągnął. Krzyknęłam bardziej z zaskoczenia niż strachu. MP3 wypadło na ziemię. Napastnik trzymał mnie mocno, trzymając rękę na moich ustach bym nie krzyczała. Skutecznie uruchomił moje ręce i mimo zwinności oraz umiejętności walki, nie mogłam wygrać z kimś dwa razy większym ode mnie.
Nadepnęłam przeciwnikowi na kostkę, jednocześnie gryząc rękę, którą przysłaniał mi usta. Przeklnął głośno, ale wbrew moim oczekiwaniom nie wypuścił mnie.
- Proszę się nie szarpać…Janeen.
Otworzyłam szerzej oczy. Zaczęło szumieć mi w uszach, słyszałam jak serce wali mi mocniej.
Właściciel głosu wyłonił się zza pleców mojego oprawcy. Nie był takim osiłkiem jak ten, który mnie trzymał. Był jednym z myślicieli oraz wykonawców, takimi śmierdziało na kilometr. Miał czarne włosy zaczesane w tył oraz długi haczykowaty nos.
- Steve, puść naszego gościa - nakazał drągalowi.
- Gościsz mnie w parku? - wpatrywałam się w niego z nienawiścią. - Myślałam, że to miejsce publiczne.
- Masz rację, źle się wyraziłem - przystanął centralnie przede mną i zakołysał się na piętach. - Najemczyni, racja? Sławna Janeen, wynajmowana przez najlepszych. A gdzie Lily?
Strach całkiem mnie sparaliżował gdy usłyszałam pseudonim Lie.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz - wycedziłam powoli. - A teraz odwołaj swojego pachołka i mnie wypuść.
Już odwracałam się by odejść, kiedy to jedno proste zdanie zrujnowało cały mój świat, który dotychczas tak pieczołowicie pielęgnowałam.
- Pan Roy miał nadzieję na wielki powrót Alexis i Julii.
Zaczerpnęłam głęboko tchu. Miałam ochotę się rozpłakać. Nikt, absolutnie nikt, nie znał naszych prawdziwych imion. Roy zniszczył właśnie wszystko.
Jednym zwinnym ruchem wyciągnęłam dwa noże z butów. Jeden przystawiłam do gardła mężczyźnie na posyłki, drugi wystawiłam przed siebie na wypadek gdyby mięśniak chciał ruszyć na pomoc.
- Nie mam pojęcia jak się dowiedział, ale gówno obchodzi mnie czego chce Roy. A teraz puścicie mnie i już nigdy nie ujrzę waszych parszywych twarzy. Chyba, że martwe - uśmiechnęłam się groźnie.
Mężczyzna wcale nie wyglądał na poruszonego. Wręcz przeciwnie, odwzajemnił uśmiech co zirytowało mnie do tego stopnia, iż przyłożyłam mu ostrze pod samo gardło. Ręce, które do tej pory trzymał wyciągnięte do góry w uległym geście, powoli opuścił do kieszeni. Obserwowałam je nieufnie, gotowa w każdej chwili przejechać mu nożem po gardle.
Wyciągnął niewielkie urządzenie. Mały, cienki dyktafon.
- Radziłbym ci je wziąć - powiedział tylko.
Cała złość dała o sobie znać w jednej chwili i zrobiłam coś, czego miałam już nigdy nie robić.
Przejechałam ostrzem po gardle sługusa Roya, zostawiając na nim długi, krwawy ślad. Drugi nóż wbiłam w pierś Steva. Wyszarpnęłam broń zdecydowanym ruchem i położyłam obok ciał, wpierw czyszcząc starannie rękojeści o spodnie. Muszę je potem spalić. „Śmiertelny pojedynek dwóch mężczyzn” będą głosić nagłówki gazet. Podniosłam jednak dyktafon, który wypadł z ręki mężczyzny przy upadku. Schowałam go do kieszeni.
Rozejrzałam się dookoła. W dalszym ciągu nikogo nie było. Odwróciłam się w drugą stronę, by nie widzieć złowrogiego uśmiechu mężczyzny na martwych ustach. Miał prześladować mnie już do końca życia.
***
Wróciłam do domu po dwóch godzinach. Ominęłam salon, wiedząc, iż Lie śpi na kanapie. Skierowałam się do łazienki. Przerażająco opanowana zmyłam plamki krwi z rąk. Robiłam to już wiele razy, bo chociaż wolałam działać z daleka za pomocą pistoletu czy nawet łuku, zdarzało mi się wykończyć ofiarę własnoręcznie.
Musiałam przyznać, że cholernie mi tego brakowało i właśnie to było straszne.
***
Lie obudziła się koło południa. Zastała mnie upapraną mąką z palcami w cieście. Usiadła przy blacie.
- Co ty do cholery robisz? - spytała podejrzliwie.
- Piekę ciasteczka - odparłam, nie patrząc na nią.
- Dlaczego?
- Dlaczego powinnam mieć powód by upiec ciasteczka?
Westchnęła.
- Nie było pytania.
Wyciągnęłam z pieca już drugą blaszkę i włożyłam trzecią. Wciąż nie patrzyłam na przyjaciółkę z obawy, że mogłaby wyczytać coś z moich oczu. Nie zamierzałam na razie mówić jej o zabójstwie dla jej własnego dobra.
- Piekę - przerwałam w końcu ciszę - ponieważ zapraszasz Dylana na herbatę.
- Że co proszę? - wyprostowała się gwałtownie.
Przesiewałam spokojnie mąkę kiedy mówiłam:
- To doskonała okazja, by go przeprosić nie uważasz? W końcu skasowałaś mu całkowicie samochód i chyba naraziłaś na zawał. Z resztą, ja zapraszam Toma. Pamiętasz, mówiłam ci o nim. Przenocowałam u niego w czasie burzy. Pora się odwdzięczyć Lie.
Wyrzuciłam te słowa z prędkością karabinu maszynowego. Przyjaciółka wpatrywała się we mnie z szeroko otwartymi oczami i ustami. Miałam wrażenie, że zaraz podejdzie sprawdzić mi temperaturę i spyta czy czegoś nie brałam. W końcu zdołała zamknąć buzię. Opadła na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach.
- Rozumiem, że mam teraz poszukać jego numeru w książce telefonicznej i grzecznie go zaprosić?
- Nie trzeba, już to zrobiłam.
- A niech cię szlag, Tori. Nienawidzę cię.
Odepchnęła się na barowym stołku, zeskoczyła i pobiegła na górę. Uśmiechnęłam się pod nosem, wyrabiając kolejną porcję ciasta.
*LIE*
Rozsiadłam się wygodnie na kanapie i włączyłam telewizję, chcąc zobaczyć coś ciekawego. Automatycznie włączył się kanał informacyjny. Prezenter o czarnych jak kruk włosach czytał wiadomości z ostatniej chwili:
- W parku Yosemite znaleziono dwa martwe ciała mężczyzn. Jeden miał poderżnięte gardło, a druga ofiara ranę zadaną ostrym narzędziem. Policja zaczęła już śledztwo w tej sprawie.
Na ekranie pojawiło się logo stacji i powróciły reklamy najnowszych odkurzaczy. Znudzona wyłączyłam telewizor, a w całym domu rozniósł się dźwięk dzwonka. Śledziłam wzrokiem jak Tori zrzuca z siebie fartuch, poprawia szybko włosy i idzie otworzyć gościom. Położyłam nogi na ziemię i leniwie podniosłam się z kanapy. Do salonu wszedł Dylan z bukietem herbacianych róż. Spojrzał na mnie i na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech.
- Niegrzecznie było by przychodzić z pustymi rękami - odparł wręczając mi kwiaty. Podziękowałam i wyciągnęłam z pionowej szklanej szafki wazon. Idąc w stronę kuchni z wazonem i różami wpadłabym na śmiejącą się Tori, która zaczęła już pogawędkę z wspomnianym Tomem.
- Tom, to jest Lie, Lie to jest Tom - przedstawiła nas, a następnie zaprosiła gestem dłoni Toma, by udał się do salonu. Odłożyłam kwiaty na blat.
- Nienawidzę Cię za to - powiedziałam w stronę Tori, która podała mi tacę z dzbankiem pełnym herbaty z dzikiej aronii i filiżankami. Przewróciła teatralnie oczami i poklepała mnie po ramieniu, chwytając tacę z talerzykami oraz ciasteczkami. Ostrożnie położyłam tacę na stole i nalałam do każdej filiżanki ciepłą ciecz zwaną herbatą. Usiadłam naprzeciw Tori. Ta klapnęła na fotel, który jako jedyny pozostał (nie licząc sofy). Na jej twarzy zauważyłam odciśniętą dłoń z mąki. Gdy podniosła zadowolony wzrok z nad ciasteczek i spojrzała na mnie, chcąc zachęcić do rozmowy, wskazałam na swój policzek i potarłam go. Przyjaciółka patrzyła na mnie nie rozumiejąc o co mi chodzi. Dyskretnie wskazałam na nią, a później ponownie potarłam twarz. Kiwnęła lekko głową rozumiejąc, jednak wyprzedził ją Tom, który delikatnie strzepnął mąkę z jej policzka.
- Mąka - odparł, ukazując rząd białych zębów Przyjaciółka odwzajemniła uśmiech, a na jej policzkach pojawiły się ledwo widoczne rumieńce. Dawno nie widziałam Tori z różowymi owalami na twarzy. Wzięłam łyk herbaty i słuchałam co mówił Tom, a gdy już przestał, zadała mu pytanie
- Jesteś z Londynu?
- Zgadza się, brytyjski akcent- odpowiedział z uśmiechem. - A wy skąd jesteście?
Spojrzałam ukradkiem na Tori, nie wiedząc co odpowiedzieć.
- Nowy Jork?- zapytał Dylan siedzący tuż obok mnie. Spojrzeliśmy na niego zadziwieni - Charakterystyczny slang dla nowojorczyków - wytłumaczył biorąc ciasteczko.
Spostrzegawczy jesteś, O'Brien.
Mężczyźni zaczęli rzucać kawałami jak z rękawa co pozwoliło na rozluźnienie atmosfery. Wydawali się być w porządku, ale jednak wolałam mieć się na baczności.
- Zauważyłem, że przy plaży rosną u was piękna odmiana kwiatów pustyni - odparł przerywając zapadającą ciszę. - Chętnie bym je zobaczył, o ile nie macie nic przeciwko.
- Nie ma sprawy, oprowadzę Cię - powiedziała ochoczo Tori, wstając z fotela. W dwie minuty opuścili salon zostawiając mnie i Dylana samych. Wczoraj pod wpływem wszystkich emocji zachowałam się dziwnie, co gryzło mnie cały dzień. Nie ukrywam, nie lubię przepraszać ludzi, ale należą mu się jeszcze raz przeprosiny - przecież o mały włos nas nie zabiłam . Odchrząknęłam, a chłopak spojrzał na mnie swymi brązowymi oczami
- Jeszcze raz Cię przepraszam, za to co wczoraj się stało, zachowałam się jak idiotka i prawie nas zabiłam - spuściłam głowę, lecz dumna z swoich przeprosin. Przybliżył się do mnie i dotknął mojego ramienia.
- Już mówiłem, wszystko w porządku. Każdy popełnia błędy - mówił spokojnie, co denerwowało mnie jeszcze bardziej - ale mam do Ciebie małą prośbę. - Odparł cofając rękę. Zapewne przemyślał wszystko i jednak chcę bym zapłaciła za naprawę samochodu, nie ma sprawy. Jednak zaskoczył mnie po raz kolejny: - Zacznij jeździć ostrożnie, bo w końcu się zabijesz - odparł lekko zmartwiony. - Mogę się założyć, że to nie był pierwszy raz.
- Już mówiłem, wszystko w porządku. Każdy popełnia błędy - mówił spokojnie, co denerwowało mnie jeszcze bardziej - ale mam do Ciebie małą prośbę. - Odparł cofając rękę. Zapewne przemyślał wszystko i jednak chcę bym zapłaciła za naprawę samochodu, nie ma sprawy. Jednak zaskoczył mnie po raz kolejny: - Zacznij jeździć ostrożnie, bo w końcu się zabijesz - odparł lekko zmartwiony. - Mogę się założyć, że to nie był pierwszy raz.
Robisz, na mnie dobre wrażenie, Dylan.
Kiwnęłam tylko głową na znak, że ma rację. Wyciągnęłam rękę w jego stronę
- Zapomnijmy o tym - zaproponowałam. Chłopak uśmiechnął się promiennie i uścisnął mi dłoń. Porozmawialiśmy jeszcze trochę, patrząc na przyjaciół, którzy spacerowali po plaży. Atmosfera pomiędzy mną, a chłopakiem stała się już normalna.
- Chodźmy do nich - wskazał po chwili na Tori i Toma. Wstaliśmy i wyszliśmy z domu.