poniedziałek, 21 marca 2016

Ogłoszenie

Czas na ogłoszenie parafialne...
Większość z was pewnie zauważyła, że rozdział nie pojawił się już parę miesięcy i pewnie się też długo nie pojawi.
Prawie rok temu (Tak, SPL w maju będzie mieć rok) mieliśmy mnóstwo pomysłów i co najważniejsze, chęci do pisania. Niestety z czasem nam się odechciało, tak, teraz nie chcę nam się pisać SPL, chociaż nadal jest dla nas bardzo ważne. Za dużo chcieliśmy tu dać tego wszystkiego i powstał 'misz masz', który za cholerę mi się nie podoba.
Więc oficjalnie ogłaszamy, że ZAWIESZAMY bloga do odwołania. Może kiedyś Super Psycho Love doczeka się swojego epilogu, ale to w dalekiej przyszłości.
Chciałybyśmy bardzo podziękować naszym czytelnikom, że byli z nami i czytali przygody Lie i Tori.
Z poważaniem Autorki.

czwartek, 28 stycznia 2016

Rozdział 22


"I will burn this city down 
For a diamond in the dust
I will keep you safe and sound 
When there's no one left to trust"


*TORI*

3 tygodnie później

  Weszłam do kuchni, nucąc wesoło pod nosem. Sięgnęłam po sok pomarańczowy i nalałam sobie pełną szklankę, kołysząc się przy tym w takt melodii. Lie siedziała przy blacie i przyglądała mi się nieufnie.
  - No, to kiedy poznam tego nieszczęśliwca? - Spytała w końcu, odkładając widelec na talerz. 
  - Nie wiem o czym mówisz - upiłam łyk słodko-cierpkiego napoju. Szczypał lekko w język. Musiałam przyznać, że dawno nie zaczynałam dnia tak dobrze. 
  - Pijesz sok, Tori. Sok! Pomarańczowy. Podczas gdy każdego dnia wleczesz się tutaj jak zombie i pierwsze, co do mnie mówisz, to "gdzie moja cholerna kawa, Lie?". A zaczynasz dzień od soku tylko w jednej sytuacji - po udanym seksie - wygłosiła swój monolog jak prawdziwy uczony.
  Prawie się zakrztusiłam. Zakasłałam parę razy, by zamaskować zaskoczony śmiech.
  - Naprawdę? Nie zauważyłam.
  - I co to ma być za koszulka? - Kontynuowała niezrażona, wskazując na mój ubiór - za duży, biały, męski t-shirt. - Nieważne. Chcę po prostu zobaczyć jak pozbywasz się tego frajera. Już dawno nie widziałam urażonej miny zranionego, męskiego ego.

Przytrzymałam szklankę przy ustach, by zakryć uśmiech. W tej samej chwili z mojej sypialni wyszedł Tom. W samych jeansach, nisko opuszczonych na biodra, bez koszulki, przez co eksponował idealnie wyrzeźbiony brzuch, oraz roztrzepanymi uroczo włosami. Podszedł do mnie, objął w pasie i pocałował w czubek głowy. Lie wędrowała wzrokiem ode mnie, do niego, z szeroko otwartymi z niedowierzania ustami. Tom speszył się nieco, gdy ją dostrzegł. 
  - Wybacz, Lie. Przyszedłem tylko po koszulkę. Mogę? - Ostatnie słowa zwrócił do mnie, z zawadiackim uśmiechem.
  Udałam, że się zastanawiam. 
  - Może. Wracaj do łóżka, zaraz przyjdę - powiedziałam tylko. Pocałował mnie na odchodnym. Kiedy zniknął za drzwiami sypialni. - Lie, zamknij buzię, bo ci mucha wpadnie.
  Dziewczyna zerwała się z krzesła. Podeszła do mnie energicznym krokiem i odebrała mi brutalnie szklankę.
  - Powiedz mi, że nie pieprzyłaś Toma Hiddlestona.
  - Pieprzyłam Toma Hiddlestona.
  Uderzyła mnie w ramię.
  - Tori! - Pisnęła panicznie. - To nie jest śmieszne!
  Uśmiechnęłam się tylko. Oczywiście, że było. Spróbowałam odebrać swoją własność, lecz trzymała ją poza moim zasięgiem.
  - Och, błagam. Zupełnie jakbyś nie była przyzwyczajona do widoku facetów wychodzących z mojej sypialni - wywróciłam oczami.
  Dostałam kolejny raz w ramię.
  - Ale ci mężczyźni znikali równie szybko, jak się pojawiali! - Zaprotestowała. Chyba ledwo powstrzymywała się od krzyku. - Miałaś ich na jedną, góra dwie noce, a potem ich spławiałaś.
  - Tak samo jak ty - przypomniałam jej lojalnie.
  - Ale on? - Kontynuowała niezrażona, wskazując na drzwi mojej sypialni. - Nie możesz mu tego zrobić, Tori.
  Westchnęłam cicho. W końcu zdołałam również odebrać szklankę. Odłożyłam ją z impetem na stół.
  - Wiem.
  - Wiesz? - Zdziwiła się.
  Potaknęłam. Zaczęłam kreślić małe kółeczka opuszką palca na blacie. Wbiłam wzrok w marmurowy kamień.
  - Kocham go, Lie - wypaliłam, choć ciężko przeszło mi to przez gardło. - Potrzebowałam po prostu czasu, by to sobie uświadomić.
  Przyjaciółka milczała, aż w końcu powiedziała:
  - Kto by pomyślał. Tori Starkweather ma jednak serce.
  Boże. Nienawidziłam, kiedy miała rację.

***
  Zatrzymałam motocykl przed zarośniętym bluszczem budynkiem. Powietrze było tego dnia wyjątkowo suche i gryzło nieprzyjemnie w gardło. Miałam wrażenie, że połykam garście piasku za każdym razem, gdy nabierałam tchu. 
  Dokładnie dwie godziny temu dostałam sms od Roy'a z  tym właśnie adresem. Nie potrafiłam wyrazić jak bardzo nienawidziłam tego mężczyzny, ale obiecałam sobie, że prędzej czy później znajdę na to jakiś sposób. 
  Niska chatka zaczynała się już sypać. Spod białej farby wyzierały czerwone cegły, a drewniane ramy okien zdążyły nadgryźć już korniki. Poza tym jedna z szyb została wybita kamieniem.
  Obraz nędzy i rozpaczy.
  Wyciągnęłam pistolet zza paska jeansów, po czym przeładowałam go. Wolałam nie ryzykować. Chłodny metal spustu pod palcem przypominał mi o bezpiecznej obecności broni. Kopnęłam drzwi już w połowie wyrwane z zawiasów i weszłam do środka.
  W pomieszczeniu unosiło się mnóstwo kurzu. Ktoś musiał opuścić ten budynek dawno temu, ponieważ zapach pleśni wręcz dusił i uniemożliwiał oddychanie. Zakasłałam parę razy, by pozbyć się niemiłego uczucia wilgoci w płucach. Gdyby nie środek dnia, sceneria mogłaby posłużyć jako niezłe tło dla filmu grozy.
   - Roy, wiem, że tu jesteś - powiedziałam, próbując zgrywać znudzoną. Tak naprawdę ten człowiek był chyba jedynym, co wywoływało u mnie ciarki strachu na rękach. Nienawidziłam tego uczucia. - Nie marnuj czasu i po prostu wyjdź.
  Smukła sylwetka wyłoniła się z cienia. Wywróciłam oczami. 
  - Daj spokój z tą całą postawą drama queen - syknęłam. Wymierzyłam do niego z pistoletu. - To nie teatr.
  Uśmiechnął się drapieżnie. Zmierzył wzrokiem przedmiot w moim ręku.
  - Jak zwykle przygotowana. Wiesz, że gdybym tylko chciał, już leżałabyś za to martwa na ziemi? 
  - Potrzebujesz mnie - przypomniałam mu, nie opuszczając broni ani o centymetr. - Za to ja nie mam skrupułów przed wpakowaniem ci kulki w łeb.
  Oczywiście, że nie miałam. Cholera, miałam teraz okazję. A jednak coś mnie powstrzymywało.
  Poczułam na sobie czerwone kropki, zwiastujące celownik snajperskiego karabinu. 
   Może zdążyłabym go zabić, ale co stałoby się z Lie po mojej śmierci? Byłabym beznadziejną przyjaciółką, zrzucając to całe bagno na nią. 
  Postanowiłam pokonać go w jego własnej grze. Uśmiechnęłam się bezczelnie, powoli opuszczając broń.
   - Powiedz mi, co stało się z Lindeen?
  Momentalnie zesztywniał. Zniknęła maska pewnego siebie mężczyzny oraz wyprostowana postawa. Teraz mogłam dostrzec jego prawdziwe ja - obłąkanego, skrzywdzonego przez los człowieka. Nerwowo zaciskał i prostował palce. Zaczął iść w moim kierunku, a ja tylko ostatkami silnej woli powstrzymywałam się przed cofnięciem się.
  - Masz czelność jeszcze pytać? - Wysyczał cicho. - To przez ciebie! To wszystko twoja wina, ty cholerna szmato! - Spoliczkował mnie. Złapałam się za piekące miejsce i zacisnęłam mocno zęby. Powinnam go zastrzelić. Tu i teraz.
  - Nie zabiłam jej - wycedziłam. - Pamiętałabym.
  - Ty nic nie rozumiesz, prawda? - Prychnął z pogardą. Odsunął się nieco, lecz jakby coraz bardziej zapadał się we własne wariactwo. - A pamiętasz wieczór, kiedy ktoś zadzwonił z prośbą o ochronę pewnej kobiety? To byłem ja, Raven. Szukałem kogoś, kto mógłby zapewnić Lindeen chociaż odrobinę bezpieczeństwa, gdy mnie nie będzie w domu. Wiesz, co zastałem po powrocie?
  Mogłam się tylko domyślać. Roy wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać. Lub udusić mnie gołymi rękami.
   - Wykrwawiała się jeszcze w moich rękach - dokończył, choć ciężko przeszło mu to przez gardło. Skupił swoje spojrzenie na mnie. Przeszywało mnie na wskroś. Okropne uczucie. - Też miała brązowe oczy, wiesz? Pewnie twoje nie są nawet prawdziwe... - zaczął mówić całkiem od rzeczy - ale jednak takie podobne.
  Sięgnął ręką po kosmyk moich włosów, ale odepchnęłam go. Cofnął dłoń z nerwowym śmiechem.
  - Lindeen też miała charakterek. Jesteście takie podobne...Tak cholernie podobne.
   I zanim się zorientowałam, jego usta znalazły się na moich. Przepełniło mnie obrzydzenie. Nienawidziłam go w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek.
  Był chory.
  Był obłąkany.
  Uderzyłam go, a kiedy to nie pomogło, wystrzeliłam w sufit dwa razy. Odsunął się, zanosząc się śmiechem i przyciskając palce do krwawiącego nosa.
  - Nie masz, kurwa, prawa! - Straciłam kontrolę i zaczęłam wrzeszcząc. - Nigdy więcej się do mnie nie zbliżaj! Przysięgam, zastrzelę cię, jeśli zrobisz jeszcze jeden krok - odbezpieczyłam broń.
  Uniósł ręce w geście poddania, wpierw wyciągając z kieszeni zwitek papieru. Podał mi go z bezpiecznej odległości między dwoma palcami.
  - To wasze kolejne zlecenie - poinformował mnie oschle. Nie potrafiłam uwierzyć w to, jak często zmieniał maski. - Wykonaj je szybko, chcę mieć to już z głowy.
  Po czym skinął na kogoś, kogo nie miałam okazji zobaczyć i wyszedł, a mnie zdjęto z celowników.


*LIE*

  Minęły trzy tygodnie i trzy dni. Wykonane kolejne dwa zlecenia. Szybkimi ruchami czyściłam ostrze noża z zaschniętej krwi. Był prezentem świątecznym od Charlesa, z zadziwiającą łatwością wbijał się w ludzką skórę - idealny do tortur. Kiedy ostatnie krople krwi zniknęły, włożyłam broń za pas, a resztę noży, które lśniły przy blasku księżyca, wrzuciłam do torby zakrywając je koszulkami.   Zasunęłam zamek bagażu i rozejrzałam się po pokoju, by sprawdzić czy zabrałam potrzebne rzeczy do podróży. Tak, wyjeżdżałam na kilka dni, ewentualnie tygodni. Czułam się obserwowana i wiedziałam, że tak było. Damon mnie znalazł, teraz już nie odpuści, dopóki mnie nie dorwie. Potrzebowałam czasu by obmyślić plan, jak się ich pozbyć. Najpierw pojadę do Arizony, później do Kolorado. Tori da sobie radę beze mnie, była przyzwyczajona do moich nagłych wyjazdów. 
  Podskoczyłam kiedy po mieszkaniu rozniósł się dźwięk dzwonka do drzwi. 
  -Tori! Otwórz! - krzyknęłam, dopakowując jeszcze mapę. Zero reakcji z strony przyjaciółki. Ponowny irytujący dźwięk. - No tak, przecież wyszła parę godzin temu… - powiedziałam sama do siebie i zeszłam, by otworzyć niecierpliwej osobie. Uchyliłam wolno drzwi, trzymając drugą rękę blisko pasa, aby w każdej chwili wyciągnąć nóż. Widząc znajomą twarz, rozluźniłam się i wypuściłam powietrze, a na ustach pojawił się uśmiech. Przytulił mnie na powitanie. Wdychając jego zapach poczułam, jak serce bije mi szybciej, niż zwykle. Wyswobodziłam się z uścisku i spojrzałam na niego. 
  - Sądziłam, że nadal jesteś w Nowym Jorku - odparłam, poprawiając koszulkę, która trochę się podniosła. 
  - Wróciłem parę godzin temu - oznajmił, przyglądając się mojej twarzy. - Pomyślałem, że może zjemy razem późną kolację? Na samą myśl o jedzeniu poczułam, jak żołądek domagał się natychmiast pokarmu. Zgodziłam się na propozycję Dylana. 
*** 
  Siedząc w wózku na zakupy odczytywałam z kartki potrzebne składniki do tortilli. 
  - Sałata! - Krzyknęłam, wskazując palcem na dział ze zdrową żywnością. Dylan prowadził wózek jak wariat, więc zdołałam porwać szybko produkt i wrzuciłam go do wózka. 
  - Czy ty próbujesz mnie zabić? - Zapytałam. 
  - Przynajmniej wiesz, jak się czuję, kiedy ty prowadzisz - odparł, nie zwalniając.
  Zrobiłam zdziwioną minę.
   - Uważasz, że jestem złym kierowcą? 
  - Zostawię to lepiej bez odpowiedzi - powiedział z uśmiechem na ustach. Z głośników usłyszeliśmy oschły głos kobiety, informujący, że za pięć minut sklep zostanie zamknięty. Szybko objechaliśmy wszystko jeszcze raz. Kiedy byliśmy przy kasie i wyciągaliśmy towar na taśmę, kasjerka uraczyła nas dziwnym spojrzeniem. Może dlatego że nadal siedziałam w wózku i odczytywałam przepis.   Siedząc już w samochodzie zaczęłam bawić się przy radiu. Przełączałam ze stacji na stację, szukając dobrej piosenki. W końcu darowałam sobie szukanie i zostawiłam na pierwszej lepszej. Miałam zamiar wyjechać dziś w nocy, by ominąć korki, jednak wyjadę nad ranem. 
  - Nad czym tak myślisz? - Spytał. 
  - Że powinieneś dostać mandat za prowadzenie wózka sklepowego -skłamałam. -Halo, policja… - nie dokończyłam, ponieważ zatopił swoje ciepłe usta w moich. Jak na zawołanie, w radiu zaczęła lecieć idealna piosenka. 
*** 
  Wróciliśmy do mieszkania z torbami pełnymi zakupów w rękach. Tori nadal nie było, pewnie spędzała czas z Tomem. Odłożyliśmy rzeczy na blat i zaczęliśmy się przygotowywać do pieczenia. Ubrałam grafitowych fartuch, a Dylanowi rzuciłam różowy w serduszka. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać od zrobienia mu zdjęcia. 
  - Pasuje ci w różowym - powiedziałam z niecnym uśmiechem. W zamian dostałam z mąki. - Tak chcesz się bawić?
  - Pokaż na co się stać - odpowiedział, posyłając mi wyzywające spojrzenie. Porwałam z blatu torebkę mąki i ruszyłam biegiem przez kuchnię do salonu, rzucając proszkiem w stronę chłopaka. Już po kilku minutach pokoje były w mące, a my - jakimś cudem - znaleźliśmy się na podłodze. 
  - Wygrałem - odparł zadowolony. 
  - Chciałbyś - usiadłam na nim okrakiem. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, zapadła irytująca cisza, która miała zaraz jakby eksplodować. 
  - Kłamałaś wtedy, prawda? - Zapytał, odgarniając włosy z mojej twarzy i zakładając kosmyk za ucho. Czy kłamałam, kiedy pytał czy coś do niego czuję? Kiedy pierwszy raz go pocałowałam i wyszłam? 
  - Prawda - odpowiedziałam po czasie. Moja odpowiedź go nie zdziwiła. Zauważyłam w jego spojrzeniu nadzieję. 
  - Może powinniśmy spróbować? - Spytał, licząc, że się zgodzę. Odwróciłam spojrzenie od niego i skupiłam wzrok na ścianie. Nie byłam pewna, czy jestem gotowa na stały związek. Czy nie porzucę go po paru tygodniach, nudząc się. Nie chciałam stracić przyjaciela, ale jednak czułam do niego więcej niż do kogokolwiek. 
  - Myślę, że… - zaczęłam, lecz przerwałam nagle, wstając, kiedy drzwi się otworzyły i usłyszałam śmiech przyjaciół. Dylan również wstał z podłogi. Tori, widząc wszędzie rozsypaną mąkę, zaniemówiła. Jej wzrok powędrował na nas. 
  -Lie! 
  - Może zamówimy pizzę? - Zaproponowałam z uśmiechem.
  -------------------------------------------------------------------
Wracamy po - aż wstyd się przyznać - dwumiesięcznej przerwie ;u; Mamy nadzieję, że o nas nie zapomnieliście!
Trzymajcie się cieplutko :3
~Autorki

sobota, 28 listopada 2015

Rozdział 21



"There's no hate
There's no love
Only dark skies that hang above"

*TORI*

  Jak w zwolnionym tempie udało mi się dostrzec przeszywającą jego prawy bok kulę. 
  Dotychczas wstrzymywany oddech wyrwał się z mojego gardła jako wrzask. Chyba straciłam na chwilę zdolność logicznego myślenia, ponieważ zostawiłam napastnika i pobiegłam prosto do Toma. Więzień jednak uciekł, pozostawiając moją broń na środku asfaltowej drogi.
  Uklękłam przy chłopaku. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Widziałam, jak powstrzymuje się od krzyku, uciskając postrzelone miejsce. Przez palce lała mu się krew, której strumień przybierał stopniowo na sile. 
  - Tom? - Słyszałam panikę we własnym głosie. Nie trać zmysłów, Tori. - Będzie dobrze, słyszysz? Zaraz zatamuję krwotok.
  Pokiwał głową, zaciskając mocno zęby. Również przytaknęłam, chcąc pocieszyć bardziej samą siebie niż jego.
  Podwinęłam ostrożnie jego ubranie drżącymi rękoma. Mimo że rana postrzałowa nie była aż tak groźna, Tom szybko tracił krew. Bałam się. Po raz pierwszy przeszło mi przez głowę, że mogłam stracić go bezpowrotnie. 
  - Będzie dobrze - powtórzyłam. - Kula utknęła między żebrami, ale dam radę usunąć...usunąć ją nie robiąc szkód - dokończyłam, ze ściśniętym gardłem.
  Tom złapał moją dłoń, chcąc dodać mi otuchy. Niewiarygodne. Mógł umrzeć, ale to on pocieszał mnie?
  Myśl jasno, myśl jasno. Usuń pocisk. Zdezynfekuj. Zatrzymaj krwotok.
  - Zaraz wrócę.
  Wbiegłam do środka domu. Wzięłam parę potrzebnych rzeczy, czego nie ułatwiały mi skłębione strachem myśli. Pęseta, czyste ręczniki, igła, nici. Alkohol. 
  Wróciłam do Toma i zabrałam się do pracy. Odkaziłam ręce oraz pęsetę, ale wpierw - siebie, pociągając spory łyk whisky. O Boże, potrzebowałam tego.
  - Będzie cholernie bolało - ostrzegłam go.
  Uśmiechnął się wymuszenie.
  - Jeszcze bardziej niż teraz? Spokojnie, kochanie, damy radę - zaśmiał się krótko, choć widziałam, ile sił go to kosztuje.
  - Idiota - skwitowałam, ale nieco się rozluźniłam. Robiłam już to. Charles nie raz wracał z różnymi obrażeniami do domu. 
  Ostrożnie wsadziłam pęsetę do rany i poszukałam pocisku. Był na tyle drobny, by nie wyrządzić większych obrażeń przy wyciąganiu oraz dostatecznie duży, by chwycić go szczypczykami. Jednak usuwanie kuli piekielnie bolało. Jakby dentysta niechcący wwiercił się aż do dziąsła, tylko dużo gorsze. Tom wrzasnął tylko raz - gdy udało mi się uwolnić obce ciało z pomiędzy kości. Musiał mieć naprawdę wysoki próg bólu.
  Odrzuciłam pocisk na bok. Stal cicho i smutno szczęknęła o kamienny schodek. Pierwszy etap za sobą. Przegubem dłoni odgarnęłam włosy z czoła, zostawiając na nim krwawy ślad. Wzięłam parę głębokich wdechów i sięgnęłam po ręczniki. Przycisnęłam je do rany, usuwając nadmiar posoki. Zużyłam chyba cztery, zanim krążenie nieco się ustabilizowało. Polałam ranę, a Tom syknął cicho, lecz ani myślał się skarżyć.
  Po pięciu minutach wszystko było już zszyte i ponownie odkażone. Wypiłam duszkiem to, co zostało w butelce. Oparłam ręce na kolanach, próbując uspokoić zszargane nerwy.
  - Już po wszystkim - oznajmiłam, a wraz z wypowiedzeniem tego, uświadomiłam sobie, że to prawda. Roześmiałam się z ulgą. - Już po wszystkim.
  Weszliśmy do środka. Tom krzywił się przy każdym kroku, ale nie chciał dać po sobie tego poznać. Usiadł na kanapie i oparł się o nią z widoczną ulgą. Zajęłam niepewnie miejsce obok.
  - Nie nienawidzisz mnie?  - Spytałam w końcu. - Widziałeś co tam się stało. I mam ci jeszcze tyle do powiedzenia... - Zacisnęłam dłonie w pięści. - Ale musisz mi coś obiecać. Ryzykuję zbyt wiele. Jeśli...jeśli zdecydujesz się mnie wydać, błagam, nie donoś na Lie - poprosiłam. - Musi być bezpieczna. Ona nie robi nic złego. 
  Milczał. 
  Więc opowiedziałam mu wszystko od początku. Od dnia kiedy zastałam płonący dom, aż do dzisiaj. Wyrzucałam z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, chcąc po prostu mieć to za sobą.
  Dopiero gdy skończyłam, zauważyłam, że był zwrócony twarzą do mnie. 
  - Tori. Nie mógłbym cię nienawidzić.
  Popatrzyłam mu w oczy. Ujął mój podbródek w swoje dłonie i kontynuował:
  - I przykro mi ze względu na twoją przeszłość, nie wyobrażam sobie, co musiałyście przeżywać. Ale bez względu na to, co zrobiłaś, nie mógłbym cię nienawidzić. Ponieważ jestem w tobie zbyt mocno zakochany.
  Chyba to jeszcze do mnie nie docierało. Uśmiechnął się delikatnie, gładząc mnie kciukiem po policzku.
  - Nie musimy się spieszyć. Wiem, że to może być trudne, ale chciałbym zrobić to jak należy. Chciałbym zabierać cię na kolacje, na plażę, by oglądać z tobą gwiazdy nocą, a potem długo cię przytulać. Chciałbym po prostu przy tobie być i pomóc ci przejść przez to wszystko. Moje pytanie brzmi - zatrzymał palec na moich ustach - czy mi pozwolisz?
  Skinęłam głową.
  



*LIE*

  Otuliłam się ciaśniej kołdrą, kryjąc się pod nią cała. Jednak wyciągnęłam lewą rękę i od razu poczułam poranny chłód. Przeszukując łóżko dłonią natknęłam się na tors Dylana. Jęknęłam kiedy poczułam przeszywający ból głowy.
  Jak na mój znak przyjaciel objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Uśmiechnęłam się sama do siebie i otworzyłam zaspane oczy; musiałam mrugnąć kilka razy by przyzwyczaić się do światła. Złapałam Dylana za rękę, ponownie próbując zasnąć. Jednak już po paru sekundach gwałtownie usiadłam na łóżku, przypominając sobie o pracy. Przeleciałam wzrokiem po stole, szukając telefonu. W końcu zauważyłam go na podłodze. Złapałam go i sprawdziłam szybko godzinę. 
  - Cholera! - Krzyknęłam, wstając szybko z łóżka, odczuwając już skutki wczorajszego wieczoru. Musiałam powstrzymać mdłości.
  - Co się stało? - zapytał Dylan, zerkając na mnie. 
  - Zaspałam, za dwadzieścia minut mam być w pracy! Cholera jasna! -Krzyczałam do niego zza drzwi łazienki. Potrzebowałam zimnego prysznica, by obudzić się na dobre. Karciłam się w myślach za tak lekceważące zachowanie. Spóźnić się pierwszy dzień pracy nie świadczył o mnie najlepiej. 
  Kolejnym celem na, którym się skupiłam było przypomnienie sobie co się dokładnie działo w klubie. Mike...John...zakłady….alkohol….Dylan. Spoważniałam przypominając sobie wszystko. 
  Zakręciłam kurek zimnej wody, czując się już o wiele lepiej. 
  - Możesz mi podać czarną bluzkę? - Poprosiłam, owijając się ręcznikiem. Podeszłam do lustra. Pod oczami widniały sine wory, blada cera - mogłam się teraz porównać do zombie. 
  - Lie… twoja szafa tonie w czerni - odpowiedział. Wyszłam z łazienki, zostawiając za sobą mokre ślady. Kropelki wody skapywały z włosów prosto na plecy, wywołując ciarki. 
  Faktycznie, moja szafa była pogrążona w żałobie. Zabrałam pierwszą lepszą koszulkę i udałam się ponownie do toalety by się ubrać. 
*** 
  Zeszłam do kuchni, czując zapach kawy. Zerknęłam szybko na telefon - miałam dziesięć minut. 
  - Zrobiłem ci kawę, trochę cię wzmocni - podał mi napój w kubku termicznym. - Przy okazji gratuluję nowej pracy, panno Castey - przytulił mnie i pocałował w policzek. 
  - Dziękuję - powiedziałam promieniejąc. - Również za to, że wczoraj po mnie przyjechałeś, bo mogło się to źle zakończyć… - Urwałam, czując jak się czerwienię na samą myśl, że mogłam brać udział w trójkąciku. Chyba pomyślał o tym samym bo szybko zmienił temat: 
  - Jedźmy już. Chyba, że pierwszego dnia chcesz być spóźniona - zabrał kluczyki z lady. 
  - Absolutnie nie. 
  Spojrzałam na swoje odbicie w lusterku - makijaż nic nie pomógł, dalej wyglądałam jak zombie. Otworzyłam schowek, sprawdzając co ciekawego się w nim znajduje. Czarne okulary. Od razu założyłam je ukrywając wory pod oczami.   - Pożyczę je sobie - powiedziałam, uśmiechając się szeroko. 
  - Pasują ci - również odwzajemnił uśmiech. Miał w sobie to coś. coś co zawsze polepszało mi humor. 
  Pogłośnił muzykę patrząc na mnie ukradkiem. 
  - Robisz to specjalnie! - jęknęłam tonem zbliżonym do małego dziecka. Chwyciłam się za pulsujące skronie. 
  - Możliwe - zadowolony skupił wzrok na drodze. Zrobiłam naburmuszoną minę i wróciłam do przeszukiwania schowka. Bilet na Metsów i na mecz tenisa. 
  - Nigdy nie grałam w tenisa - stwierdziłam patrząc na bilet. 
  - Doprawdy? Trzeba będzie to zmienić. 
  - Będziesz moim trenerem?
 - Owszem, będę najlepszym trenerem, jakiego mogłaś sobie wyobrazić -oświadczył. 
  Wyobraziłam sobie go próbującego nauczyć mnie zasad i praktyki grania. 
  - Trzymam Cię za słowo. 
  Zaparkował tuż przy wejściu. Byłam spóźniona zaledwie dwie minuty, nie było tak źle. Dobra, wczoraj mówiłam coś zupełnie innego, ale żyje się raz. Pieprzyć to. 
  Odpięłam pasy i przybliżyłam się do Dylana. Chłopak spojrzał na mnie, ale jego oczy zbłądziły na usta, a potem na oczy. 
  - Zrób to - szepnęłam. 
  Wydawał się lekko zmieszany, ale już po chwili delikatnie ujął moją twarz i zatopił swoje usta w moich. Zadowolona oddaliłam się, zabierając rzeczy i wyszłam z samochodu. 
  - Dziękuję - powiedziałam jeszcze, zakładając okulary i udałam się w stronę wejścia. 
*** 
  Weszłam do gabinetu, gdzie znajdowały się dwa równolegle do siebie podłużne stoły, a na nich najnowsze komputery. Wszystkie miejsca były zajęte oprócz jednego. Dla mnie. Próbowałam przemknąć niezauważona. Zatrzymałam się w pół kroku, słysząc za sobą głos. 
  - Oto nowa pracownica, Natalie Castey. Przywitajmy ją ciepło bo od dziś należy do naszej rodzinki -mężczyzna, który wczoraj przeprowadził ze mną rozmowę kwalifikacyjną, złapał mnie za ramię i wręczył identyfikator. - Witamy.
  Mruknęłam zawstydzona coś w stylu podziękowań i ruszyłam w stronę wolnego miejsca. Opadłam na krzesło, przypinając plakietkę do koszulki. 
  - Izabell jestem.
  Kątem oka zauważyłam jak dziewczyna po lewej stronie wyciąga rękę w moją stronę. Odwróciłam się i uścisnęłam dłoń.
  - Zbieraj się młoda, zaraz idziemy - poinformowała mnie. Dziewczyna była mniej więcej w moim wieku, miała długie kasztanowe włosy, a obok jej monitora leżała książka “Igrzyska Śmierci”. Już ją lubiłam. 
  - Dokąd? - Spytałam zaciekawiona. 
 - Na spotkanie. Nowi tym bardziej muszą iść, szef liczy na nowe pomysły, by ulepszyć ochronę. - Wywróciła oczami i zabrała notatnik. Bez słowa udałam się za nią. 
  W gabinecie był duży szklany stół oraz szklana tablica na pisanie pomysłów. 
  - Ktoś wymyślił jak ulepszyć ochronę? - Zapytał mężczyzna siedzący na
honorowym miejscu. -Może pani Castey?
  Spoważniałam. Nadal miałam kaca i nie myślałam jeszcze trzeźwo. Uratował mnie alarm sygnalizujący niebezpieczeństwo. Wszyscy automatycznie wstali z krzeseł i ruszyli szybkim krokiem do swojego przedziału. 
  - Mamy potężne włamanie do serwerów. Zniszczyli już jeden! - Krzyknął któryś z pracowników. 
  Trudno było mi pojąć co się właśnie działo. Izabell wprowadzała kombinacje, aż nagle pojawił się szary obraz. Padł drugi kanał. Rozejrzałam się po komputerach, licząc i oceniając, które serwery zostały zniszczone. Szybkim krokiem dopchnęłam się do komputera jednego z mężczyzn. 
  - Zostaw to doświadczonym! Odsuń się! - Starał się mnie odepchnąć od centrali. 
  - Zamknij się! - Wrzasnęłam, sprawdzając jak działa wirus. Nie, to nie możliwe...
  On był mój.
  - Gdzie jest główny serwer? - zapytałam rzeczowo. Kiedy stworzyłam tego wirusa, miałam obmyślony plan - miał atakować okoliczne serwery. Pracownicy mieli się go pozbyć, ale tak naprawdę jego źródłem był główny komputer. Im bardziej będą się go próbowali pozbyć, tym więcej strat poniosą. W ten sposób załatwiły się dwie firmy, niszcząc swoje sieci. Wszystkie dane klientów wychodziły na wierzch. 
  - Zostawcie to! - Powtórzyłam. Oczywiście nikt mnie nie posłuchał. -Przestańcie, to nic nie da! - Nie zwracali na mnie uwagi. Podbiegłam do Izzy. 
  - Musisz im kazać przestać, albo jest już po was - rzuciłam na odchodnym i ruszyłam po schodach na górę, do głównego serwera. Jeżeli dalej próbowali usunąć wirusa, wszystkie sekretne informacje wyjdą na wierzch. Będzie koniec.   Liczyłam na szczęście i zatwierdziłam rzędy komplikacji. Następnie otworzyłam centralę, szukając małej złotej karty, którą musiałam jak najszybciej zniszczyć, by klienci byli bezpieczni. Jedyne wyjście. Trzęsącymi rękami ją przecięłam. Gwar na dole się uciszył. Pracownicy byli w szoku, nigdy nie spotkali się z takim złośliwym wirusem. 
  - Padło pięć serwerów z dwudziestu trzech. Niestety, straty były kolosalne. - Zaczął szef, jednak przestałam go słuchać. 
  To był ktoś, kto znał moje sztuczki. Oparłam się o ścianę wgapiając się w pięć przepalonych żaróweczek, oznaczających zepsute serwery. Dlaczego nie niszczyli po kolei? Wtedy udałoby im się zniszczyć więcej. Usiadłam na zimnej podłodze. Myśl Lie, myśl. Złapałam się za skronie, próbując myśleć racjonalnie mimo bólu. Posiadając virusa A8 mogli zniszczyć całą firmę, ale nie zrobili tego. Zatrzymali się przy pięciu. Dziwne, ja bym to wykorzystała. Chyba że.... Wstałam, nagle uświadamiając sobie ważną rzecz. To była wiadomość. 
  Jeden, dziewięć, dziesięć, dwanaście, dwadzieścia - zniszczone serwery. Ciężko wyrazić coś w liczbach. Zrobiłam krok bliżej, wyciągając z kieszeni pomiętą kartkę oraz długopis z kieszonki. Dwadzieścia trzy serwery, dwadzieścia trzy litery alfabetu. Gdyby do każdej cyfry przyporządkować literę…Zaczęłam wypisywać na papierze alfabet, a potem przydzielać im liczby. Tak, to było to. AIJLU
  Patrzyłam na słowo spisane z cyfr. Jednak gdyby zamienić ich kolejność wyjdzie JULIA. Wpatrywałam się tępo w kartkę. To wszystko było dla mnie, ta wiadomość. Wiedzieli, że dotrę do tego. 
  Dali mi znak, że wrócili.
  I mnie znaleźli.
------------------------------------------------------------------------
Tak prezentuje się dwudziesty pierwszy rozdzialik c: Dziękujemy za wasze ciągłe wsparcie! ^^
  
  

poniedziałek, 16 listopada 2015

Rozdział 20


"Until you fight
Until you fall
Until the end of everything at all
Until you die
Until you’re alive"

*TORI*

  Dom wydał mi się nagle zbyt cichy i zbyt mały, by pomieścić moje ponure myśli. Siedziałam przy oknie, próbując przestać się zadręczać, lecz to widocznie było moją specjalnością - nieustanne przejmowanie się wszystkimi problemami.
  Ciszę przerwał dzwonek telefonu - głośny, ostry, wwiercający się nieprzyjemnie w mój umysł. Jednocześnie wyrwał mnie z rozmyślań tak skutecznie, że nie miałam nawet ochoty się złościć. 
  Sięgnęłam po aparat, a kiedy rzuciłam okiem na wyświetlacz, oblał mnie zimny pot. Nie powinnam tak reagować za każdym razem, gdy tylko zadzwoni do mnie ktoś z nieznanego numeru. Może to Lie musiała z jakiegoś powodu zmienić telefon i chciała mnie o tym niezwłocznie poinformować? Lub Dylan czegoś u nas zapomniał?
  A może to ten fałszywy dupek i psychopata Roy? Podpowiedział złośliwy głosik w mojej głowie.
  Odebrałam drżącą ręką. 
  - Słucham? 
  - Witaj, Raven - odpowiedział mi męski głos po drugiej stronie. Głos, którego nienawidziłam z całego serca. Oślizły, okrutny i zdradzający szaleństwo - zupełnie jak jego właściciel. Więc jednak miałam rację.
  - Roy - syknęłam, cała dygocząc ze złości. - Ty chory, parszywy...
  - Też mi miło - przerwał moją tyradę. - Dzwonię tylko, by podziękować za zaproszenie do domu twojego chłopaka. Zrobiłbym to osobiście...ale chyba jest trochę zajęty.
  Telefon wypadł mi z dłoni, a serce zatrzymało się na dłuższą chwilę. Nie, nie, nie, nie, nie! To nie mogło dziać się naprawdę. Po wszystkich moich staraniach odrzucenia Toma dla jego dobra i tak do niego dotarł. Jakim, kurwa, cudem? Czy oboje cierpieliśmy na darmo?
  I mimo że robiło mi się słabo ze strachu, podniosłam leżącą na stole broń i wybiegłam z domu.
***
  Dotarłam pod dom Toma, ledwo trzymając się na nogach, odmawiających mi posłuszeństwa. Porzuciłam motocykl gdzieś na uboczu i pobiegłam prosto do drzwi. 
  A raczej zrobiłabym to, gdyby w połowie drogi ktoś nie powaliłby mnie na ziemię.
  Przeturlałam się na plecy akurat, gdy coś ostrego wbiło się głęboko w asfalt w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się moja głowa. Skoczyłam na równe nogi, wciąż mając przed oczami wizję tego cholerstwa w swoim oczodole.
  Przede mną stał mężczyzna - a przynajmniej sądziłam tak na podstawie jego postury, ponieważ twarz zasłoniętą miał czarną maską - z czymś na kształt zakrzywionego miecza w ręku. W pierwszej chwili myślałam, że to żart, ale wgłębienie w twardej drodze nie wyglądało jak zrobione zabawką.
  Napastnik ponownie zamachnął się bronią. Chyba szczególnie upodobał sobie moją głowę. Może chciał powiesić ją sobie na ścianie, ponieważ starał się ją mnie pozbawić.
  Wyjęłam pistolet, zdecydowana skończyć z tym przebierańcem. Wycelowałam, lecz uchylił się w odpowiednim momencie, ścinając mnie przy okazji z nóg. Wylądowałam w pół siadzie, starając się zachować jeszcze resztki godności. Już miałam strzelić po raz kolejny, gdy ktoś wytrącił mi broń z dłoni. Padłam na ziemię i przeturlałam się w tym samym momencie, kiedy kolejny mężczyzna zaatakował. Co, do cholery?
  - Hej! - Wrzasnęłam, już porządnie wkurzona. - Halloween już było!
  Odpowiedzieli mi milczącym, acz skutecznym atakiem.
  Chyba posługiwali się jakimiś azjatyckimi technikami walki. Wszystkie kopnięcia oraz sposób, w jaki uderzali dłońmi, były precyzyjne oraz zadawane niemal automatycznie. Niby poznawałam niektóre z ich ruchów - Charlie niesamowicie dbał o moją edukację - ale oni wykonywali je, jakby urodzili się z tymi umiejętnościami. 
  Wyjęłam z kieszeni telefon i wybrałam numer do jedynej osoby, która mogła mi pomóc. 
  - Lie...to są...jakieś...pieprzone ninja! - Wykrzyczałam między zadawaniem ciosów.
  - Tori - odezwała się przyjaciółka rzeczowym tonem. - Odłóż konsolę.
  - Co?!
  Jednak połączenie zostało przerwane. Zaklęłam, odrzucając komórkę gdzieś na bok. 
  Uderzenie. Unik. Spróbuj odzyskać pistolet. Porażka. 
  Kopnij. Schyl się. Skocz.
  Proste, ścisłe instrukcje wydawane samej sobie pozwalały mi regulować oddech i kontrolować adrenalinę. W pewnej chwili w końcu udało mi się powalić jednego z przeciwników na ziemię. Zabrałam mu miecz i zamachnęłam się nim do tyłu. Napotkał na cielesny opór drugiego napastnika. Wyszarpałam ostrze z jego wnętrzności, po czym przystawiłam je do gardła złapanego intruza.
  - Kim jesteś? - Syknęłam, napierając czubkiem broni na jego gardło. - Roy cię przysłał?
  Wbił uparty wzrok w niebo. Przekaz był jasny - nic mi nie powie.
  Przycisnęłam go mocniej kolanem. Musiałam się spieszyć, mogli już wejść do domu Toma i...
  - Jest was więcej? - Głos zadrżał mi lekko. - Mów!
  Cisza.
  Już miałam przejechać z czystą rozkoszą po gardle napastnika, gdy uchyliły się drzwi wejściowe domu i stanął w nich Tom. Cały i zdrowy. Odetchnęłam z ulgą, nic mu nie było. Lecz całe szczęście uciekło ze mnie jak z przebitego balonu, gdy zobaczyłam jego przerażoną minę.
  Nie zobaczył Tori, którą miał w zwyczaju brać za dłonie i całować ich kostki, ponieważ teraz były ubrudzone cudzą krwią.
  Nie zobaczył osoby, której patrzył w oczy, ponieważ teraz błyszczała w nich dzika nienawiść.
  Zobaczył potwora.
  Miałam ochotę rozpłakać się tu i teraz. Zrobiłabym to, gdyby nie moja dawna przysięga. To nie ty masz płakać, nie ty, nie ty.
  Nie ty...
 Zacisnęłam więc zęby i uniosłam rękę, by odebrać życie swojemu przeciwnikowi. Nie miałam już nic do stracenia. Za mną leżało już jedno ciało.
  - Tori? - Głos Toma był cichy, ale zdołałam go usłyszeć. Przebił się przez moje oszołomienie i desperację. Dłoń z mieczem zawisła w powietrzu dokładnie nad gardłem nieznajomego.
  - Przepraszam - szepnęłam - że dowiedziałeś się w ten sposób.
  - O czym ty mówisz? Puść go.
  Pokręciłam głową. Nie potrafiłam spojrzeć chłopakowi w oczy. Wiedziałam, że zobaczę w nich obrzydzenie lub strach. Nie zniosłabym tego.
  - To zaszło zbyt daleko, Tom - tylko nie płacz. - Walczył. Przegrany płaci życiem, wiedział o tym.
  Tom zbiegł po schodkach i zatrzymał się parę kroków przede mną. Widziałam to tylko kątem oka, ale trzymał się na dystans. Brawo, Tori. Potrafisz wszystko spieprzyć.
  - Nie musisz tego robić - odparł ostrożnie. Mówił do mnie jak do samobójcy, który ma zaraz skoczyć: "nie rób tego, masz całe życie przed sobą". Bełkot obcego, nie mającego pojęcia o sytuacji. - Tori, proszę.
  To była moja decyzja. Balansowanie między przepaścią, a morzem. Tego pierwszego nie przeżyję, z tego drugiego mogłam się uratować, tylko trochę się podtapiając. Może był jeszcze ratunek dla takich jak ja. 

  A przynajmniej w jego oczach.
  Przełknęłam złość i rozgoryczenie. Podniosłam się powoli...A wtedy mężczyzna sięgnął po coś za sobą. Po mój pistolet.
  I strzelił.
  Prosto w Toma.


*LIE*


  Wybiegłam zadowolona z budynku, trzymając w ręce teczkę z umową. Krzyknęłam głośno, unosząc ręce do góry, a ludzie, którzy siedzieli przy swoich laptopach na ławce, podnieśli na mnie wzrok. 
  - Dostałam pracę! - Wrzasnęłam głośno i pobiegłam do samochodu, nie zwracając uwagi na spojrzenia pracowników. Dwa kroki do tyłu jeden do przodu. Powoli moje życie stawało się normalne, choć, oczywiście, do czasu. Potrząsnęłam głową, chcąc pozbyć się myśli o następnym zleceniu i przestępczym świecie. 
  Wsiadłam do samochodu i od razu zdjęłam koszulę, która idealnie kamuflowała moje tatuaże, pozostając w samym topie. Pogoda w Los Angeles była słoneczna jak zwykle. Poprawiłam lusterko i uśmiechnęłam się sama do siebie. Dobra robota, Natalie. Cholera, popadałam w samouwielbienie. 
  Wróciłam do domu. Przywitała mnie cisza. Poczułam się nieswojo, nie miałam z kim porozmawiać. Moja radość nagle zmieniła się w smutek. Oczywiście mogłam zadzwonić do Dylana, ale czy tego chciałam? I tak i nie. Nie chciałam zaprzątać sobie głowy uczuciami. Musiałam trzeźwo myśleć, musiałam się rozerwać. Tak, to dobry pomysł. 
*** 
Weszłam do klubu, który był już w połowie pełny. Na scenie grał mało znany zespół. Skierowałam się do baru i wspięłam się na wysoki stołek.
  - Cześć Matt - przywitałam się z barmanem. - To co zwykle. 
  - Już się robi - odparł z uśmiechem i zaczął przygotowywać niebieskiego drinka. 
  Odwróciłam się, chcąc mieć wejście do klubu na oku. Liczyłam zobaczyć tu Dylana i móc się do niego przytulić. O Boże, musiałam przestać pieprzyć. Dopiero teraz zauważyłam, że przypatrywał mi się wysoki blondyn. Miał wytatuowaną sowę na ręce oraz podziurawione czarne spodnie. Usiadł obok mnie, zamawiając coś o tropikalnej nazwie. 
  - Co taka dziewczyna jak ty robi sama w takim klubie? 
  - Siedzi, pije i bawi się dobrze. A ty? - Pociągnęłam łyk alkoholu. 
  - To samo co ty, pomijając fakt, że przyszedłem z kolegą, który teraz pieprzy się z nowo poznaną laską w łazience - odparł, wywracając oczami. Słysząc mój jęk parsknął śmiechem. Postawił mi kolejne drinki, a rozmowa stawała się coraz bardziej energiczna. Nazywał się Mike, śpiewał w zespole i pracował w sklepie muzycznym. 
  - Patrzcie, patrzcie, na te gołąbeczki - odparł kolega Mike'a, który pojawił się za naszymi plecami.
  - Zaliczyłeś ją? - Zapytał tylko znudzony Mike 
  - Owszem...Może byś tak nas przedstawił? Dobra, sam to zrobię, nie fatyguj się. John jestem - wyciągnął rękę w moją stronę.
  - Lie. - Uścisnęłam jego dłoń 
  Dosiadł się do nas i teraz powstał trójkącik alkoholowych rozmów. Język zaczął mi się plątać, a w głowie niebezpiecznie się kręciło. Zrobiło mi się przez chwilę słabo, kiedy wokół nas zebrała się grupka gapiów, obserwując i zakładając, kto wygra zawody w siłowaniu się na rękę. 
  - Stawiam pięćdziesiąt dolców na Mike’a - odparł John, machając dolarami. 
  - Przegrasz - szepnęłam do chłopaka. 
  - Jesteś zbyt pewna siebie - powiedział z uśmieszkiem. 
  Tłum podzielił się na dwa wrogie obozy - jeden kibicował mi, drugi natomiast Mike’owi. Był zaciętym przeciwnikiem, ale to ja wygrałam. Podźwignęłam się z krzesła, przybijając każdemu piątki. Dwóch chłopaków podniosło mnie, wykrzykując moje imię. Świat nagle zawirował pomiędzy kolorowymi światełkami i muzyką, ale zbyt dobrze się bawiłam, by przestać. 
  - SHOT!SHOT!SHOT! - Krzyczeli, kiedy na barze pojawiły się dwa rządki po siedem kieliszków pełnych niebieskiej cieczy. 
  - W tym nie dasz rady - powiedział pewny swojej wygranej John. Chłopcy puścili mnie i teraz patrzyli na naszą kolejną konkurencję. Ponownie głosy były podzielone. Wzięłam głęboki wdech i wypuściłam powietrze przez usta. Trzy...dwa...jeden. Wypiłam pierwszą zawartość kieliszka i poczułam jak wnętrze mojego gardła się pali. Kolejny kieliszek, kolejny, kolejny…Remis.
  Opadłam na krzesło, czując się jeszcze lepiej niż przed paroma minutami. Mimo że czułam się jak na karuzeli. Lubiłam karuzele. Grupa, która mi kibicowała, porwała mnie na ręce i uniosła do góry, podając dalej. Tak samo zrobili z Mikiem. John również chciał być poniesiony, więc wszedł na krzesło i skoczył, niestety ludzie nie zwracali na niego uwagi. Widząc jak spada twarzą na ziemię, nie mogłam powstrzymać śmiechu. 
  - Mike idź na scenę i zaśpiewaj - próbowaliśmy go przekonać do występu. 
  - Nie mam gitary - odparł, próbując się wymigać. Spojrzeliśmy z Johnem na siebie i wypchaliśmy Mike’a na środek. Zdezorientowany zaczął poprawiać włosy. Przez minutę stał przy mikrofonie, szukając odpowiedniej piosenki, aż w końcu zaśpiewał. Fałszował, ale ludzie nie zwracali na niego uwagi - tańczyli dalej. Zerknęłam w prawo i ujrzałam Dylana. Z powrotem zwróciłam wzrok na scenę i dopiero po chwili doszło do mnie kogo widziałam. 
  - Dyl! - Pisnęłam i pobiegłam w jego stronę. Rzuciłam mu się na szyję. - Dostałam pracę! - Pochwaliłam się. 
  - Cieszę się z tego powodu, ale będzie lepiej ,kiedy pojedziemy już do domu -wyglądał na trochę zdenerwowanego. 
  - Nie, proszę, dobrze się tutaj bawimy - odparłam, wskazując rękę na tych wszystkich ludzi. Dylan wymienił spojrzenia z barmanem, jakby mu niemo dziękując. 
  - Zdrajca - burknęłam, wskazując palcem Matta - Dobrze, pojadę do domu, ale zatańcz ze mną. Jeden raz - poprosiłam, patrząc na niego oczami zbitego psa.
  - Dobra - zgodził się. Nasz taniec nie pasował do muzyki i też nie wyglądał jak taniec. Trzymałam się go kurczowo i opierałam głowę o jego ramię. Potem nie wiem co się działo. 
*** 
  Otworzyłam oczy, a zanim wzrok się wyostrzył, zauważyłam, że byłam już w swoim łóżku. Poczułam kolejną falę smutku. Dylan miał zamiar wyjść z pokoju, kiedy powiedziałam schrypniętym głosem:
  - Przytul mnie.
 Odwrócił się, patrząc na mnie, ale trudno było mi rozczytać jego myśli. Kiwnął głową i położył się obok mnie. Złapałam go za rękę, którą mnie objął i zamknęłam oczy. Alkohol do reszty przejął władzę nad moim ciałem, bo po mojej twarzy zaczęły płynąć łzy, zostawiając mokre plamy na poduszce.
------------------------------------------------------
Teraz powinnyśmy zapewne wygłosić uroczystą przemowę, lecz tu nie trzeba słów. Łączymy się w bólu z mieszkańcami Paryża. Ich wieża Eiffla nigdy nie powinna zgasnąć.
#PrayForParis #PrayForWorld

sobota, 17 października 2015

Rozdział 19

Locked out of Heaven

*TORI*


6 tygodni później

  Siedziałam właśnie w klubie, bawiąc się parasolką w swoim niebieskim drinku. Otaczały mnie tłumy. Nie lubiłam ludzi. Nie lubiłam kiedy ocierali się do mnie lub starali się zaprzyjaźnić. Jednak klub był jedynym miejscem, w którym potrafiłam to znieść. To przez atmosferę, przesyconą ludźmi podobnymi do mnie, a przynajmniej po części. Byli tu imprezowicze, alkoholicy, pragnący zapić swoje smutki i tacy jak ja - aspołeczni, anonimowi, ale próbujący wyrwać się z czterech ścian.
  Zazwyczaj przychodziłam w takie miejsca z Lie. Potrafiłyśmy znaleźć swoje miejsce na parkiecie, w między czasie upijając się kolorowym alkoholem. Dzisiaj postanowiłam wyjść sama.
  Pozbyłam się gipsu, nie miałam już śladów ran na ciele. Jedynie parę prawie niewidzialnych blizn w niewidocznych miejscach. Od tego czasu nie dostawałyśmy nawet wiadomości od Roy'a. Bardzo dobrze. Jeśli teraz by się pojawił, zastrzeliłabym go bez wahania. Wciąż nie rozumiałam jego motywów - byłam mu potrzebna do zabicia pozostałych siedmiu osób. Ale odkąd tylko wybudziłam się ze śpiączki, moje myśli krążyły wokół wymyślnych sposobów załatwienia tego parszywego szczura.
  Muzyka grała głośno. Kilku mężczyzn próbowało postawić mi drinki, lecz zbywałam ich swoim milczeniem. Wpadałam w apatię. Wpatrywałam się w jeden punkt na ladzie, nawet nie upijając alkoholu.
  W pewnym momencie przez hałas przebił się dźwięczny, irytujący śmiech. Spojrzałam w tamtym kierunku. Nie mogłam powiedzieć, że byłam zaskoczona widokiem Dylana tutaj. Ani pół nagiej kobiety siedzącej mu na kolanach.
  Przewróciłam oczami i wróciłam do swojego monotonnego zajęcia. Kątem oka widziałam, jak dziewczyna obcałowuje twarz chłopaka i zrobiło mi się niedobrze. Przede wszystkim byłam zła na Dylana. Nie byłam ślepa, dobrze widziałam co działo się między nim, a Lie. 
  Kolejny urywany śmiech. Fałszywy aż bolało. Podniosłam się z miejsca i podeszłam do obściskującej się pary. Pociągnęłam dziewczynę za ramię, odciągając ją od Dylana. Krzyknęła oburzona; naprawdę nie miałam na to humoru. Pokazałam za siebie.
  - Spierdalaj. - Poleciłam krótko.
  Dylan wyglądał na zdezorientowanego. Był już mocno wstawiony. Poprawił wymiętą koszulkę i uśmiechnął się pijacko.
  - Hej, Tori.
  Również się uśmiechnęłam. Cierpko i nieprzyjemnie, ale wątpiłam, że chłopak załapał aluzję. Próbował wstać, lecz natychmiast posadziłam go z powrotem.
  I spoliczkowałam go.
  Otrząsnął się, przytrzymując za obolałe miejsce.
  - Co do cholery - wymamrotał.
  Spoliczkowałam go ponownie, z drugiej strony.
  - Nie będę patrzeć jak zabawiasz się z tymi dziwkami - oświadczyłam stanowczo. - Nie wyglądasz na głupiego, Dylan. Błagam, patrzysz na Lie jakbyś chciał zapłodnić ją samym wzrokiem - dodałam, wywracając oczami. - Znam ją od dziecka, ale przy tobie zachowuje się całkiem inaczej. Więc weź się w garść. Weźcie się w garść oboje, albo do końca życia będę robić jako swatka.
  Chłopak otwarł szerzej oczy, jakby coś sobie uświadomił. Wstał powoli, przytrzymując się lady.
  - Tak, masz rację - wybełkotał. Położył banknot przed sobą, płacąc za drinki. Zatoczył się, więc podtrzymałam go i nieco ugięłam się pod jego ciężarem. Stęknęłam, ale dzielnie poprowadziłam go w stronę wyjścia. - Muszę jej wszystko powiedzieć, Tori. Nie ma czasu do stracenia...
  Jedną ręką wyjęłam telefon, by wezwać taksówkę.
  - Owszem, musisz. Ale nie w tym stanie - odparłam, wystukując odpowiedni numer. 
  Zachichotał cicho.
  - Znowu masz rację. Jedziemy do Lie?
  Ledwo powstrzymałam śmiech. Widok pijanego Dylana był przekomiczny. 
  - Tak, jedziemy do Lie. Dziób na kłódkę dopóki nie wytrzeźwiejesz.
***
  Rzuciłam Dylana na kanapę w salonie. Położyłam ręce na kolanach, czując jak łapie mnie kolka. Naprawdę wychodziłam z wprawy. Przez kolejne dwadzieścia minut starałam się skutecznie wybić mu papierosy z głowy, wciskając jego zapasy między wgłębienia fotela. Postawiłam przed nim szklankę wody i przykryłam go kocem. Już miałam odejść, ale pociągnął mnie za rękę jak małe dziecko.
  - Coś jeszcze? - zdziwiłam się.
  - Tom też bardzo cię lubi - oświadczył, już prawie zasypiając.
  Otwarłam usta, by coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęłam. 
  - Jesteś pijany - powiedziałam tylko i odwróciłam się. 
  Zaśmiał się, odrzucając nieco koc na bok. Odruchowo go poprawiłam.
  - Ale nie głupi. Chyba wszyscy zyskaliśmy przez te parę miesięcy kogoś ważnego. Niesamowity zbieg okoliczności, prawda?
  Przełknęłam gulę, która skutecznie uniemożliwiała mi mówienie. Tak, zyskałam kogoś bardzo ważnego. Zyskałam Toma, który chyba był kimś więcej niż przyjacielem. Zyskałam nawet Dylana jako brata, którego nigdy nie miałam. Mogłam mu zaufać, ponieważ widziałam jego uczucia do Lie. 
  Posłałam mu ciepły uśmiech, tym razem w stu procentach prawdziwy.
  - Tak - odpowiedziałam cicho. Trzasnęły drzwi wejściowe i w progu stanęła Lie. Otrząsnęłam się szybko ze wzruszenia. - Pij dużo wody - poleciłam mu jeszcze.
  Przyjaciółka wpatrywała się z niedowierzaniem w kanapę. Wskazała mi kuchnię i pomaszerowała sztywno w jej kierunku.
***
  - Co Dylan O'Brien robi na naszej kanapie o trzeciej nad ranem? 
  Lie widocznie nie była zbytnio zadowolona z faktu, że przywiozłam go tutaj. Stała przede mną z założonymi rękami, zaciskając zęby i co chwilę nerwowo zerkając w stronę salonu.
  - Jest pijany - odparłam.
  - I?
  - I jest naszym przyjacielem, więc powinnyśmy się nim zająć - dodałam hardo. - A mówiąc "my", mam na myśli ciebie.
  Kochałam Lie jak siostrę, była komputerowym geniuszem i najlepszym strategiem na świecie, ale musiałam przyznać, że jeśli chodziło o sprawy sercowe, potrafiła być po prostu ślepa. Od tej chwili zdecydowałam się porządnie zająć tą dwójką.
  Westchnęłam ciężko, ściskając nosa, by odgonić irytację.
  - Czy czeka nas rozmowa o kwiatkach, ptaszkach i pszczółkach? Bo chyba się do tego nie nadaję.
  Uderzyła mnie w ramię.
  - Tori! - Upomniała mnie.
  - Nie, posłuchaj - powiedziałam, całkiem na poważnie. - On szczerze cię lubi. Nie często to robię, ale dzisiaj zdążyłam się z nim zaprzyjaźnić...
  - Uderzyłaś go, Tori.
  -...I wyjaśniliśmy sobie parę rzeczy - kontynuowałam niezrażona jej krytyką moich metod zdobywania przyjaciół. - Nie jestem ekspertem jeśli chodzi o związki, jednak przemyślałam to wszystko. Chcę poukładać swoje życie, pogodzić się z Tomem i... - nie wierzyłam, że wymówiłam następne słowa: - Chyba powiem mu o wszystkim.
  Miałam na myśli dosłownie wszystko.
  Czym zajmowałam się od sześciu lat.
  Przyjaciółka wytrzeszczyła oczy. Wyciągnęłam ręce przed siebie w obrończym geście.
  - Wiem, potrzebuję twojej zgody. Nie zrobię tego bez ciebie - uspokoiłam ją. - Chodzi o to, że powinnaś dać Dylanowi drugą szansę. Zacznijcie chociaż normalnie rozmawiać. Chyba nie zniosę dłużej tego napięcia seksualnego między wami - udałam, że się krzywię.
  Lie zatkała sobie uszy jak małe dziecko i zaczęła nucić pod nosem. Posłałam jej poważne spojrzenie. Przyjaciółka wypuściła powietrze z sykiem.
  - Zgoda. - Oznajmiła w końcu. - Ale będziemy tylko przyjaciółmi. Nie licz na to, że coś z tego będzie  - ostrzegła.
  Uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy poszła po aspirynę dla Dylana.
  - Śmierdzicie hormonami na kilometr! - Zawołałam za nią jeszcze, a w odpowiedzi dostałam wiązankę przekleństw. 
  Po chwili spoważniałam. Wszystko co powiedziałam było prawdą. Miałam zamiar powiedzieć Tomowi. Dylan uświadomił mi dzisiaj coś nieprawdopodobnie ważnego. Jeśli chciałam zakończyć to wszystko, jeśli chciałam mieć przyszłość, potrzebowałam całej tej czwórki przy sobie. Nienawidziłam siebie za przywiązywanie się do ludzi. To równało się z ich szybką śmiercią.
  Jednak ci chłopcy byli w rzeczywistości silniejsi niż na takich wyglądali.
  

*LIE*

  Do pokoju wpadły już promyki popołudniowego słońca, które zdołały się przedostać przez szpary w żaluzjach. Wolną ręką przeszukiwałam szafę, szukając koszulki. krople wody z mokrych włosów skapywały mi po plecach wywołując gęsią skórkę. 
  - Zgadza się, dzwonię w sprawie ogłoszenia - odparłam miło do słuchawki. -Tak, skończyłam studia na wydziale informatycznym -zerknęłam na sfałszowane dokumenty leżące na stole. Przynajmniej w jakiś sposób mogłam wykorzystać swoje zdolności do czynienia dobra. Zaśmiałam się w duchu, wyobrażając siebie na wydziale zwalczania cyberprzestępczości. Tak, to idealne miejsce dla hakera.   Oparłam się o szafę, rozczesując palcami włosy. Usłyszałam pukanie do drzwi.   
  - No, wchodź - powiedziałam. Do pokoju wszedł Dylan w wygniecionej koszulce oraz charakterystycznym nieładzie na głowie. -Nie, nie, to nie było do pani -wytłumaczyłam się szybko. 
  Chłopak zmierzył mnie wzrokiem. Widząc, że prowadzę rozmowę przez telefon podszedł do półki i zaczął oglądać pierwszą lepszą książkę. 
  -Tak, jutro mi pasuje - zgodziłam się na jutrzejsze spotkanie. Zauważyłam, że Dylan zerka na mnie znad książki. Wywróciłam oczami i porwałam poduszkę, po czym rzuciłam w jego stronę. Zrobił unik i zaśmiał się, odkładając książkę.
  - Dobry rzut - pochwalił. Parsknęłam śmiechem, lecz od razu spoważniałam, przypominając sobie, że prowadzę rozmowę z sekretarką. 
  - Dziękuję, do widzenia - rozłączyłam się i westchnęłam głośno. - Jutro mam spotkanie w sprawie pracy więc trzymaj za mnie kciuki - powiedziałam radośnie w jego stronę, ubierając koszulkę, którą w końcu znalazłam, oraz spodenki. 
  - Zapewne ją dostaniesz, wierzę w Ciebie - usiadł na łóżku. 
  Kiedy odwróciłam się w jego stronę jęknęłam, widząc, że coś go gnębi. 
  - Co jest? - Zapytałam, siadając obok. Otworzył usta, mając zamiar coś powiedzieć, ale za chwilę je zamknął szukając odpowiednich słów. O’Brien nie wie co powiedzieć, a to ci nowość- Możesz mi wszystko powiedzieć, po to tu jestem. - Zachęciłam go. 
  Przeczesał włosy jak zawsze kiedy się stresował. 
  - Wczoraj rozmawiałem z Tori… - zaczął. 
  - Ma dziwne taktyki zaprzyjaźniania się - przerwałam mu. 
  - Ale uświadomiła mi coś ważnego. Coś czego nie dostrzegałem przedtem. Lie...Cholera nie wiem jak to powiedzieć - spojrzał na mnie speszony. Złapałam go za rękę, próbując dodać mu otuchy. Kiwnęłam głową, by kontynuował. - Lie,
czuję coś do Ciebie. To cholernie dziwne uczucie, ale zakochałem się w tobie i wydaje mi się, że czujesz to samo - skończył na jednym wydechu. 
  Odsunęłam swoją rękę i wstałam z łóżka. Podeszłam do okna. Wiedziałam, że czeka teraz na moją odpowiedź. Tylko, że nie wiedziałam co powiedzieć. Moje związki trwały krótko, zazwyczaj trzy miesiące, a potem rozchodziliśmy się, zapominając o swoim istnieniu. Była to tylko zabawa. Moja miłość polegała na kłamstwach. Nie wiedział dlaczego znikam wieczorami, nie wiedział, że jestem przestępcą. Bywały chwile kiedy gubiłam się w swoich kłamstwach. Nie byłam gotowa, by powiedzieć Dylanowi prawdę, ale nie chciałam go również stracić. To nie był dobry czas na miłość i nic do niego nie czułam, tylko i wyłącznie przyjaźń. Chociaż czasem wątpiłam w swoje uczucia, coraz częściej nie rozumiałam siebie. 
  - Natalie… - nie zauważyłam nawet kiedy, a stał już obok mnie. Zrobiłam krok do tyłu, trzymając się na dystans. 
  -Przykro mi, ale nic do ciebie nie czuję - powiedziałam, próbując patrzeć mu w oczy. Widziałam jego zawód. Spuściłam wzrok, czując jak narasta coraz bardziej niezręczna cisza. Odeszłam od niego. Zaczęłam układać sterty papieru i przenosić je z miejsca na miejsce - musiałam czymś się zająć. 
  - Udowodnij. - Odwróciłam się, słysząc jego słowa. - Udowodnij mi, że nic do mnie nie czujesz, a wtedy ci uwierzę.
  Odłożyłam dokumenty na biurko i podeszłam szybkim krokiem do Dylana. Zrobiłam coś czego nie spodziewałam się po sobie. Pocałowałam go delikatnie, zaledwie muskając. Jego ręce znalazły się na mojej talii. Przyciągnął mnie do siebie. Moje ręce owinęły mu się na karku, a palce wplotły się w jego włosy. Niewinny pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. Poczułam dziwne
uczucie.
  Cholera, chyba jednak coś do niego czuję. 
  Nie, nie myśl tak.
 Odsunęłam się od niego, mrugając kilkakrotnie, oszołomiona. Próbowałam uspokoić oddech. Czułam, jak moje policzki pali rumieniec. 
  - Nic - odparłam, wzruszając ramionami i udając, że nic przed chwilą nie zaszło. 
  - Lie! Pizza przyjechała! - Usłyszałam głos Tori z dołu. Spojrzałam przelotnie na Dylana, który nadal stał zaskoczony. - Chodź, zanim wystygnie - dodałam, wciąż unikając kontaktu wzrokowego, i wyszłam z pokoju.
--------------------------------------------------------------------------
Tadaaaa! Powracamy w - mamy nadzieję - wielkim stylu! Ostatnio wiele się działo i chyba nie miałyśmy weny tego pisać. Ale teraz rozdziały będą pojawiać się już raczej regularnie :3
+
Blogi, które czytam, będę nadrabiać już po moim właściwym powrocie. Chciałabym się skupić na razie na konkursie. Z góry przepraszam ~ Tori