sobota, 28 listopada 2015

Rozdział 21



"There's no hate
There's no love
Only dark skies that hang above"

*TORI*

  Jak w zwolnionym tempie udało mi się dostrzec przeszywającą jego prawy bok kulę. 
  Dotychczas wstrzymywany oddech wyrwał się z mojego gardła jako wrzask. Chyba straciłam na chwilę zdolność logicznego myślenia, ponieważ zostawiłam napastnika i pobiegłam prosto do Toma. Więzień jednak uciekł, pozostawiając moją broń na środku asfaltowej drogi.
  Uklękłam przy chłopaku. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Widziałam, jak powstrzymuje się od krzyku, uciskając postrzelone miejsce. Przez palce lała mu się krew, której strumień przybierał stopniowo na sile. 
  - Tom? - Słyszałam panikę we własnym głosie. Nie trać zmysłów, Tori. - Będzie dobrze, słyszysz? Zaraz zatamuję krwotok.
  Pokiwał głową, zaciskając mocno zęby. Również przytaknęłam, chcąc pocieszyć bardziej samą siebie niż jego.
  Podwinęłam ostrożnie jego ubranie drżącymi rękoma. Mimo że rana postrzałowa nie była aż tak groźna, Tom szybko tracił krew. Bałam się. Po raz pierwszy przeszło mi przez głowę, że mogłam stracić go bezpowrotnie. 
  - Będzie dobrze - powtórzyłam. - Kula utknęła między żebrami, ale dam radę usunąć...usunąć ją nie robiąc szkód - dokończyłam, ze ściśniętym gardłem.
  Tom złapał moją dłoń, chcąc dodać mi otuchy. Niewiarygodne. Mógł umrzeć, ale to on pocieszał mnie?
  Myśl jasno, myśl jasno. Usuń pocisk. Zdezynfekuj. Zatrzymaj krwotok.
  - Zaraz wrócę.
  Wbiegłam do środka domu. Wzięłam parę potrzebnych rzeczy, czego nie ułatwiały mi skłębione strachem myśli. Pęseta, czyste ręczniki, igła, nici. Alkohol. 
  Wróciłam do Toma i zabrałam się do pracy. Odkaziłam ręce oraz pęsetę, ale wpierw - siebie, pociągając spory łyk whisky. O Boże, potrzebowałam tego.
  - Będzie cholernie bolało - ostrzegłam go.
  Uśmiechnął się wymuszenie.
  - Jeszcze bardziej niż teraz? Spokojnie, kochanie, damy radę - zaśmiał się krótko, choć widziałam, ile sił go to kosztuje.
  - Idiota - skwitowałam, ale nieco się rozluźniłam. Robiłam już to. Charles nie raz wracał z różnymi obrażeniami do domu. 
  Ostrożnie wsadziłam pęsetę do rany i poszukałam pocisku. Był na tyle drobny, by nie wyrządzić większych obrażeń przy wyciąganiu oraz dostatecznie duży, by chwycić go szczypczykami. Jednak usuwanie kuli piekielnie bolało. Jakby dentysta niechcący wwiercił się aż do dziąsła, tylko dużo gorsze. Tom wrzasnął tylko raz - gdy udało mi się uwolnić obce ciało z pomiędzy kości. Musiał mieć naprawdę wysoki próg bólu.
  Odrzuciłam pocisk na bok. Stal cicho i smutno szczęknęła o kamienny schodek. Pierwszy etap za sobą. Przegubem dłoni odgarnęłam włosy z czoła, zostawiając na nim krwawy ślad. Wzięłam parę głębokich wdechów i sięgnęłam po ręczniki. Przycisnęłam je do rany, usuwając nadmiar posoki. Zużyłam chyba cztery, zanim krążenie nieco się ustabilizowało. Polałam ranę, a Tom syknął cicho, lecz ani myślał się skarżyć.
  Po pięciu minutach wszystko było już zszyte i ponownie odkażone. Wypiłam duszkiem to, co zostało w butelce. Oparłam ręce na kolanach, próbując uspokoić zszargane nerwy.
  - Już po wszystkim - oznajmiłam, a wraz z wypowiedzeniem tego, uświadomiłam sobie, że to prawda. Roześmiałam się z ulgą. - Już po wszystkim.
  Weszliśmy do środka. Tom krzywił się przy każdym kroku, ale nie chciał dać po sobie tego poznać. Usiadł na kanapie i oparł się o nią z widoczną ulgą. Zajęłam niepewnie miejsce obok.
  - Nie nienawidzisz mnie?  - Spytałam w końcu. - Widziałeś co tam się stało. I mam ci jeszcze tyle do powiedzenia... - Zacisnęłam dłonie w pięści. - Ale musisz mi coś obiecać. Ryzykuję zbyt wiele. Jeśli...jeśli zdecydujesz się mnie wydać, błagam, nie donoś na Lie - poprosiłam. - Musi być bezpieczna. Ona nie robi nic złego. 
  Milczał. 
  Więc opowiedziałam mu wszystko od początku. Od dnia kiedy zastałam płonący dom, aż do dzisiaj. Wyrzucałam z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, chcąc po prostu mieć to za sobą.
  Dopiero gdy skończyłam, zauważyłam, że był zwrócony twarzą do mnie. 
  - Tori. Nie mógłbym cię nienawidzić.
  Popatrzyłam mu w oczy. Ujął mój podbródek w swoje dłonie i kontynuował:
  - I przykro mi ze względu na twoją przeszłość, nie wyobrażam sobie, co musiałyście przeżywać. Ale bez względu na to, co zrobiłaś, nie mógłbym cię nienawidzić. Ponieważ jestem w tobie zbyt mocno zakochany.
  Chyba to jeszcze do mnie nie docierało. Uśmiechnął się delikatnie, gładząc mnie kciukiem po policzku.
  - Nie musimy się spieszyć. Wiem, że to może być trudne, ale chciałbym zrobić to jak należy. Chciałbym zabierać cię na kolacje, na plażę, by oglądać z tobą gwiazdy nocą, a potem długo cię przytulać. Chciałbym po prostu przy tobie być i pomóc ci przejść przez to wszystko. Moje pytanie brzmi - zatrzymał palec na moich ustach - czy mi pozwolisz?
  Skinęłam głową.
  



*LIE*

  Otuliłam się ciaśniej kołdrą, kryjąc się pod nią cała. Jednak wyciągnęłam lewą rękę i od razu poczułam poranny chłód. Przeszukując łóżko dłonią natknęłam się na tors Dylana. Jęknęłam kiedy poczułam przeszywający ból głowy.
  Jak na mój znak przyjaciel objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Uśmiechnęłam się sama do siebie i otworzyłam zaspane oczy; musiałam mrugnąć kilka razy by przyzwyczaić się do światła. Złapałam Dylana za rękę, ponownie próbując zasnąć. Jednak już po paru sekundach gwałtownie usiadłam na łóżku, przypominając sobie o pracy. Przeleciałam wzrokiem po stole, szukając telefonu. W końcu zauważyłam go na podłodze. Złapałam go i sprawdziłam szybko godzinę. 
  - Cholera! - Krzyknęłam, wstając szybko z łóżka, odczuwając już skutki wczorajszego wieczoru. Musiałam powstrzymać mdłości.
  - Co się stało? - zapytał Dylan, zerkając na mnie. 
  - Zaspałam, za dwadzieścia minut mam być w pracy! Cholera jasna! -Krzyczałam do niego zza drzwi łazienki. Potrzebowałam zimnego prysznica, by obudzić się na dobre. Karciłam się w myślach za tak lekceważące zachowanie. Spóźnić się pierwszy dzień pracy nie świadczył o mnie najlepiej. 
  Kolejnym celem na, którym się skupiłam było przypomnienie sobie co się dokładnie działo w klubie. Mike...John...zakłady….alkohol….Dylan. Spoważniałam przypominając sobie wszystko. 
  Zakręciłam kurek zimnej wody, czując się już o wiele lepiej. 
  - Możesz mi podać czarną bluzkę? - Poprosiłam, owijając się ręcznikiem. Podeszłam do lustra. Pod oczami widniały sine wory, blada cera - mogłam się teraz porównać do zombie. 
  - Lie… twoja szafa tonie w czerni - odpowiedział. Wyszłam z łazienki, zostawiając za sobą mokre ślady. Kropelki wody skapywały z włosów prosto na plecy, wywołując ciarki. 
  Faktycznie, moja szafa była pogrążona w żałobie. Zabrałam pierwszą lepszą koszulkę i udałam się ponownie do toalety by się ubrać. 
*** 
  Zeszłam do kuchni, czując zapach kawy. Zerknęłam szybko na telefon - miałam dziesięć minut. 
  - Zrobiłem ci kawę, trochę cię wzmocni - podał mi napój w kubku termicznym. - Przy okazji gratuluję nowej pracy, panno Castey - przytulił mnie i pocałował w policzek. 
  - Dziękuję - powiedziałam promieniejąc. - Również za to, że wczoraj po mnie przyjechałeś, bo mogło się to źle zakończyć… - Urwałam, czując jak się czerwienię na samą myśl, że mogłam brać udział w trójkąciku. Chyba pomyślał o tym samym bo szybko zmienił temat: 
  - Jedźmy już. Chyba, że pierwszego dnia chcesz być spóźniona - zabrał kluczyki z lady. 
  - Absolutnie nie. 
  Spojrzałam na swoje odbicie w lusterku - makijaż nic nie pomógł, dalej wyglądałam jak zombie. Otworzyłam schowek, sprawdzając co ciekawego się w nim znajduje. Czarne okulary. Od razu założyłam je ukrywając wory pod oczami.   - Pożyczę je sobie - powiedziałam, uśmiechając się szeroko. 
  - Pasują ci - również odwzajemnił uśmiech. Miał w sobie to coś. coś co zawsze polepszało mi humor. 
  Pogłośnił muzykę patrząc na mnie ukradkiem. 
  - Robisz to specjalnie! - jęknęłam tonem zbliżonym do małego dziecka. Chwyciłam się za pulsujące skronie. 
  - Możliwe - zadowolony skupił wzrok na drodze. Zrobiłam naburmuszoną minę i wróciłam do przeszukiwania schowka. Bilet na Metsów i na mecz tenisa. 
  - Nigdy nie grałam w tenisa - stwierdziłam patrząc na bilet. 
  - Doprawdy? Trzeba będzie to zmienić. 
  - Będziesz moim trenerem?
 - Owszem, będę najlepszym trenerem, jakiego mogłaś sobie wyobrazić -oświadczył. 
  Wyobraziłam sobie go próbującego nauczyć mnie zasad i praktyki grania. 
  - Trzymam Cię za słowo. 
  Zaparkował tuż przy wejściu. Byłam spóźniona zaledwie dwie minuty, nie było tak źle. Dobra, wczoraj mówiłam coś zupełnie innego, ale żyje się raz. Pieprzyć to. 
  Odpięłam pasy i przybliżyłam się do Dylana. Chłopak spojrzał na mnie, ale jego oczy zbłądziły na usta, a potem na oczy. 
  - Zrób to - szepnęłam. 
  Wydawał się lekko zmieszany, ale już po chwili delikatnie ujął moją twarz i zatopił swoje usta w moich. Zadowolona oddaliłam się, zabierając rzeczy i wyszłam z samochodu. 
  - Dziękuję - powiedziałam jeszcze, zakładając okulary i udałam się w stronę wejścia. 
*** 
  Weszłam do gabinetu, gdzie znajdowały się dwa równolegle do siebie podłużne stoły, a na nich najnowsze komputery. Wszystkie miejsca były zajęte oprócz jednego. Dla mnie. Próbowałam przemknąć niezauważona. Zatrzymałam się w pół kroku, słysząc za sobą głos. 
  - Oto nowa pracownica, Natalie Castey. Przywitajmy ją ciepło bo od dziś należy do naszej rodzinki -mężczyzna, który wczoraj przeprowadził ze mną rozmowę kwalifikacyjną, złapał mnie za ramię i wręczył identyfikator. - Witamy.
  Mruknęłam zawstydzona coś w stylu podziękowań i ruszyłam w stronę wolnego miejsca. Opadłam na krzesło, przypinając plakietkę do koszulki. 
  - Izabell jestem.
  Kątem oka zauważyłam jak dziewczyna po lewej stronie wyciąga rękę w moją stronę. Odwróciłam się i uścisnęłam dłoń.
  - Zbieraj się młoda, zaraz idziemy - poinformowała mnie. Dziewczyna była mniej więcej w moim wieku, miała długie kasztanowe włosy, a obok jej monitora leżała książka “Igrzyska Śmierci”. Już ją lubiłam. 
  - Dokąd? - Spytałam zaciekawiona. 
 - Na spotkanie. Nowi tym bardziej muszą iść, szef liczy na nowe pomysły, by ulepszyć ochronę. - Wywróciła oczami i zabrała notatnik. Bez słowa udałam się za nią. 
  W gabinecie był duży szklany stół oraz szklana tablica na pisanie pomysłów. 
  - Ktoś wymyślił jak ulepszyć ochronę? - Zapytał mężczyzna siedzący na
honorowym miejscu. -Może pani Castey?
  Spoważniałam. Nadal miałam kaca i nie myślałam jeszcze trzeźwo. Uratował mnie alarm sygnalizujący niebezpieczeństwo. Wszyscy automatycznie wstali z krzeseł i ruszyli szybkim krokiem do swojego przedziału. 
  - Mamy potężne włamanie do serwerów. Zniszczyli już jeden! - Krzyknął któryś z pracowników. 
  Trudno było mi pojąć co się właśnie działo. Izabell wprowadzała kombinacje, aż nagle pojawił się szary obraz. Padł drugi kanał. Rozejrzałam się po komputerach, licząc i oceniając, które serwery zostały zniszczone. Szybkim krokiem dopchnęłam się do komputera jednego z mężczyzn. 
  - Zostaw to doświadczonym! Odsuń się! - Starał się mnie odepchnąć od centrali. 
  - Zamknij się! - Wrzasnęłam, sprawdzając jak działa wirus. Nie, to nie możliwe...
  On był mój.
  - Gdzie jest główny serwer? - zapytałam rzeczowo. Kiedy stworzyłam tego wirusa, miałam obmyślony plan - miał atakować okoliczne serwery. Pracownicy mieli się go pozbyć, ale tak naprawdę jego źródłem był główny komputer. Im bardziej będą się go próbowali pozbyć, tym więcej strat poniosą. W ten sposób załatwiły się dwie firmy, niszcząc swoje sieci. Wszystkie dane klientów wychodziły na wierzch. 
  - Zostawcie to! - Powtórzyłam. Oczywiście nikt mnie nie posłuchał. -Przestańcie, to nic nie da! - Nie zwracali na mnie uwagi. Podbiegłam do Izzy. 
  - Musisz im kazać przestać, albo jest już po was - rzuciłam na odchodnym i ruszyłam po schodach na górę, do głównego serwera. Jeżeli dalej próbowali usunąć wirusa, wszystkie sekretne informacje wyjdą na wierzch. Będzie koniec.   Liczyłam na szczęście i zatwierdziłam rzędy komplikacji. Następnie otworzyłam centralę, szukając małej złotej karty, którą musiałam jak najszybciej zniszczyć, by klienci byli bezpieczni. Jedyne wyjście. Trzęsącymi rękami ją przecięłam. Gwar na dole się uciszył. Pracownicy byli w szoku, nigdy nie spotkali się z takim złośliwym wirusem. 
  - Padło pięć serwerów z dwudziestu trzech. Niestety, straty były kolosalne. - Zaczął szef, jednak przestałam go słuchać. 
  To był ktoś, kto znał moje sztuczki. Oparłam się o ścianę wgapiając się w pięć przepalonych żaróweczek, oznaczających zepsute serwery. Dlaczego nie niszczyli po kolei? Wtedy udałoby im się zniszczyć więcej. Usiadłam na zimnej podłodze. Myśl Lie, myśl. Złapałam się za skronie, próbując myśleć racjonalnie mimo bólu. Posiadając virusa A8 mogli zniszczyć całą firmę, ale nie zrobili tego. Zatrzymali się przy pięciu. Dziwne, ja bym to wykorzystała. Chyba że.... Wstałam, nagle uświadamiając sobie ważną rzecz. To była wiadomość. 
  Jeden, dziewięć, dziesięć, dwanaście, dwadzieścia - zniszczone serwery. Ciężko wyrazić coś w liczbach. Zrobiłam krok bliżej, wyciągając z kieszeni pomiętą kartkę oraz długopis z kieszonki. Dwadzieścia trzy serwery, dwadzieścia trzy litery alfabetu. Gdyby do każdej cyfry przyporządkować literę…Zaczęłam wypisywać na papierze alfabet, a potem przydzielać im liczby. Tak, to było to. AIJLU
  Patrzyłam na słowo spisane z cyfr. Jednak gdyby zamienić ich kolejność wyjdzie JULIA. Wpatrywałam się tępo w kartkę. To wszystko było dla mnie, ta wiadomość. Wiedzieli, że dotrę do tego. 
  Dali mi znak, że wrócili.
  I mnie znaleźli.
------------------------------------------------------------------------
Tak prezentuje się dwudziesty pierwszy rozdzialik c: Dziękujemy za wasze ciągłe wsparcie! ^^
  
  

poniedziałek, 16 listopada 2015

Rozdział 20


"Until you fight
Until you fall
Until the end of everything at all
Until you die
Until you’re alive"

*TORI*

  Dom wydał mi się nagle zbyt cichy i zbyt mały, by pomieścić moje ponure myśli. Siedziałam przy oknie, próbując przestać się zadręczać, lecz to widocznie było moją specjalnością - nieustanne przejmowanie się wszystkimi problemami.
  Ciszę przerwał dzwonek telefonu - głośny, ostry, wwiercający się nieprzyjemnie w mój umysł. Jednocześnie wyrwał mnie z rozmyślań tak skutecznie, że nie miałam nawet ochoty się złościć. 
  Sięgnęłam po aparat, a kiedy rzuciłam okiem na wyświetlacz, oblał mnie zimny pot. Nie powinnam tak reagować za każdym razem, gdy tylko zadzwoni do mnie ktoś z nieznanego numeru. Może to Lie musiała z jakiegoś powodu zmienić telefon i chciała mnie o tym niezwłocznie poinformować? Lub Dylan czegoś u nas zapomniał?
  A może to ten fałszywy dupek i psychopata Roy? Podpowiedział złośliwy głosik w mojej głowie.
  Odebrałam drżącą ręką. 
  - Słucham? 
  - Witaj, Raven - odpowiedział mi męski głos po drugiej stronie. Głos, którego nienawidziłam z całego serca. Oślizły, okrutny i zdradzający szaleństwo - zupełnie jak jego właściciel. Więc jednak miałam rację.
  - Roy - syknęłam, cała dygocząc ze złości. - Ty chory, parszywy...
  - Też mi miło - przerwał moją tyradę. - Dzwonię tylko, by podziękować za zaproszenie do domu twojego chłopaka. Zrobiłbym to osobiście...ale chyba jest trochę zajęty.
  Telefon wypadł mi z dłoni, a serce zatrzymało się na dłuższą chwilę. Nie, nie, nie, nie, nie! To nie mogło dziać się naprawdę. Po wszystkich moich staraniach odrzucenia Toma dla jego dobra i tak do niego dotarł. Jakim, kurwa, cudem? Czy oboje cierpieliśmy na darmo?
  I mimo że robiło mi się słabo ze strachu, podniosłam leżącą na stole broń i wybiegłam z domu.
***
  Dotarłam pod dom Toma, ledwo trzymając się na nogach, odmawiających mi posłuszeństwa. Porzuciłam motocykl gdzieś na uboczu i pobiegłam prosto do drzwi. 
  A raczej zrobiłabym to, gdyby w połowie drogi ktoś nie powaliłby mnie na ziemię.
  Przeturlałam się na plecy akurat, gdy coś ostrego wbiło się głęboko w asfalt w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się moja głowa. Skoczyłam na równe nogi, wciąż mając przed oczami wizję tego cholerstwa w swoim oczodole.
  Przede mną stał mężczyzna - a przynajmniej sądziłam tak na podstawie jego postury, ponieważ twarz zasłoniętą miał czarną maską - z czymś na kształt zakrzywionego miecza w ręku. W pierwszej chwili myślałam, że to żart, ale wgłębienie w twardej drodze nie wyglądało jak zrobione zabawką.
  Napastnik ponownie zamachnął się bronią. Chyba szczególnie upodobał sobie moją głowę. Może chciał powiesić ją sobie na ścianie, ponieważ starał się ją mnie pozbawić.
  Wyjęłam pistolet, zdecydowana skończyć z tym przebierańcem. Wycelowałam, lecz uchylił się w odpowiednim momencie, ścinając mnie przy okazji z nóg. Wylądowałam w pół siadzie, starając się zachować jeszcze resztki godności. Już miałam strzelić po raz kolejny, gdy ktoś wytrącił mi broń z dłoni. Padłam na ziemię i przeturlałam się w tym samym momencie, kiedy kolejny mężczyzna zaatakował. Co, do cholery?
  - Hej! - Wrzasnęłam, już porządnie wkurzona. - Halloween już było!
  Odpowiedzieli mi milczącym, acz skutecznym atakiem.
  Chyba posługiwali się jakimiś azjatyckimi technikami walki. Wszystkie kopnięcia oraz sposób, w jaki uderzali dłońmi, były precyzyjne oraz zadawane niemal automatycznie. Niby poznawałam niektóre z ich ruchów - Charlie niesamowicie dbał o moją edukację - ale oni wykonywali je, jakby urodzili się z tymi umiejętnościami. 
  Wyjęłam z kieszeni telefon i wybrałam numer do jedynej osoby, która mogła mi pomóc. 
  - Lie...to są...jakieś...pieprzone ninja! - Wykrzyczałam między zadawaniem ciosów.
  - Tori - odezwała się przyjaciółka rzeczowym tonem. - Odłóż konsolę.
  - Co?!
  Jednak połączenie zostało przerwane. Zaklęłam, odrzucając komórkę gdzieś na bok. 
  Uderzenie. Unik. Spróbuj odzyskać pistolet. Porażka. 
  Kopnij. Schyl się. Skocz.
  Proste, ścisłe instrukcje wydawane samej sobie pozwalały mi regulować oddech i kontrolować adrenalinę. W pewnej chwili w końcu udało mi się powalić jednego z przeciwników na ziemię. Zabrałam mu miecz i zamachnęłam się nim do tyłu. Napotkał na cielesny opór drugiego napastnika. Wyszarpałam ostrze z jego wnętrzności, po czym przystawiłam je do gardła złapanego intruza.
  - Kim jesteś? - Syknęłam, napierając czubkiem broni na jego gardło. - Roy cię przysłał?
  Wbił uparty wzrok w niebo. Przekaz był jasny - nic mi nie powie.
  Przycisnęłam go mocniej kolanem. Musiałam się spieszyć, mogli już wejść do domu Toma i...
  - Jest was więcej? - Głos zadrżał mi lekko. - Mów!
  Cisza.
  Już miałam przejechać z czystą rozkoszą po gardle napastnika, gdy uchyliły się drzwi wejściowe domu i stanął w nich Tom. Cały i zdrowy. Odetchnęłam z ulgą, nic mu nie było. Lecz całe szczęście uciekło ze mnie jak z przebitego balonu, gdy zobaczyłam jego przerażoną minę.
  Nie zobaczył Tori, którą miał w zwyczaju brać za dłonie i całować ich kostki, ponieważ teraz były ubrudzone cudzą krwią.
  Nie zobaczył osoby, której patrzył w oczy, ponieważ teraz błyszczała w nich dzika nienawiść.
  Zobaczył potwora.
  Miałam ochotę rozpłakać się tu i teraz. Zrobiłabym to, gdyby nie moja dawna przysięga. To nie ty masz płakać, nie ty, nie ty.
  Nie ty...
 Zacisnęłam więc zęby i uniosłam rękę, by odebrać życie swojemu przeciwnikowi. Nie miałam już nic do stracenia. Za mną leżało już jedno ciało.
  - Tori? - Głos Toma był cichy, ale zdołałam go usłyszeć. Przebił się przez moje oszołomienie i desperację. Dłoń z mieczem zawisła w powietrzu dokładnie nad gardłem nieznajomego.
  - Przepraszam - szepnęłam - że dowiedziałeś się w ten sposób.
  - O czym ty mówisz? Puść go.
  Pokręciłam głową. Nie potrafiłam spojrzeć chłopakowi w oczy. Wiedziałam, że zobaczę w nich obrzydzenie lub strach. Nie zniosłabym tego.
  - To zaszło zbyt daleko, Tom - tylko nie płacz. - Walczył. Przegrany płaci życiem, wiedział o tym.
  Tom zbiegł po schodkach i zatrzymał się parę kroków przede mną. Widziałam to tylko kątem oka, ale trzymał się na dystans. Brawo, Tori. Potrafisz wszystko spieprzyć.
  - Nie musisz tego robić - odparł ostrożnie. Mówił do mnie jak do samobójcy, który ma zaraz skoczyć: "nie rób tego, masz całe życie przed sobą". Bełkot obcego, nie mającego pojęcia o sytuacji. - Tori, proszę.
  To była moja decyzja. Balansowanie między przepaścią, a morzem. Tego pierwszego nie przeżyję, z tego drugiego mogłam się uratować, tylko trochę się podtapiając. Może był jeszcze ratunek dla takich jak ja. 

  A przynajmniej w jego oczach.
  Przełknęłam złość i rozgoryczenie. Podniosłam się powoli...A wtedy mężczyzna sięgnął po coś za sobą. Po mój pistolet.
  I strzelił.
  Prosto w Toma.


*LIE*


  Wybiegłam zadowolona z budynku, trzymając w ręce teczkę z umową. Krzyknęłam głośno, unosząc ręce do góry, a ludzie, którzy siedzieli przy swoich laptopach na ławce, podnieśli na mnie wzrok. 
  - Dostałam pracę! - Wrzasnęłam głośno i pobiegłam do samochodu, nie zwracając uwagi na spojrzenia pracowników. Dwa kroki do tyłu jeden do przodu. Powoli moje życie stawało się normalne, choć, oczywiście, do czasu. Potrząsnęłam głową, chcąc pozbyć się myśli o następnym zleceniu i przestępczym świecie. 
  Wsiadłam do samochodu i od razu zdjęłam koszulę, która idealnie kamuflowała moje tatuaże, pozostając w samym topie. Pogoda w Los Angeles była słoneczna jak zwykle. Poprawiłam lusterko i uśmiechnęłam się sama do siebie. Dobra robota, Natalie. Cholera, popadałam w samouwielbienie. 
  Wróciłam do domu. Przywitała mnie cisza. Poczułam się nieswojo, nie miałam z kim porozmawiać. Moja radość nagle zmieniła się w smutek. Oczywiście mogłam zadzwonić do Dylana, ale czy tego chciałam? I tak i nie. Nie chciałam zaprzątać sobie głowy uczuciami. Musiałam trzeźwo myśleć, musiałam się rozerwać. Tak, to dobry pomysł. 
*** 
Weszłam do klubu, który był już w połowie pełny. Na scenie grał mało znany zespół. Skierowałam się do baru i wspięłam się na wysoki stołek.
  - Cześć Matt - przywitałam się z barmanem. - To co zwykle. 
  - Już się robi - odparł z uśmiechem i zaczął przygotowywać niebieskiego drinka. 
  Odwróciłam się, chcąc mieć wejście do klubu na oku. Liczyłam zobaczyć tu Dylana i móc się do niego przytulić. O Boże, musiałam przestać pieprzyć. Dopiero teraz zauważyłam, że przypatrywał mi się wysoki blondyn. Miał wytatuowaną sowę na ręce oraz podziurawione czarne spodnie. Usiadł obok mnie, zamawiając coś o tropikalnej nazwie. 
  - Co taka dziewczyna jak ty robi sama w takim klubie? 
  - Siedzi, pije i bawi się dobrze. A ty? - Pociągnęłam łyk alkoholu. 
  - To samo co ty, pomijając fakt, że przyszedłem z kolegą, który teraz pieprzy się z nowo poznaną laską w łazience - odparł, wywracając oczami. Słysząc mój jęk parsknął śmiechem. Postawił mi kolejne drinki, a rozmowa stawała się coraz bardziej energiczna. Nazywał się Mike, śpiewał w zespole i pracował w sklepie muzycznym. 
  - Patrzcie, patrzcie, na te gołąbeczki - odparł kolega Mike'a, który pojawił się za naszymi plecami.
  - Zaliczyłeś ją? - Zapytał tylko znudzony Mike 
  - Owszem...Może byś tak nas przedstawił? Dobra, sam to zrobię, nie fatyguj się. John jestem - wyciągnął rękę w moją stronę.
  - Lie. - Uścisnęłam jego dłoń 
  Dosiadł się do nas i teraz powstał trójkącik alkoholowych rozmów. Język zaczął mi się plątać, a w głowie niebezpiecznie się kręciło. Zrobiło mi się przez chwilę słabo, kiedy wokół nas zebrała się grupka gapiów, obserwując i zakładając, kto wygra zawody w siłowaniu się na rękę. 
  - Stawiam pięćdziesiąt dolców na Mike’a - odparł John, machając dolarami. 
  - Przegrasz - szepnęłam do chłopaka. 
  - Jesteś zbyt pewna siebie - powiedział z uśmieszkiem. 
  Tłum podzielił się na dwa wrogie obozy - jeden kibicował mi, drugi natomiast Mike’owi. Był zaciętym przeciwnikiem, ale to ja wygrałam. Podźwignęłam się z krzesła, przybijając każdemu piątki. Dwóch chłopaków podniosło mnie, wykrzykując moje imię. Świat nagle zawirował pomiędzy kolorowymi światełkami i muzyką, ale zbyt dobrze się bawiłam, by przestać. 
  - SHOT!SHOT!SHOT! - Krzyczeli, kiedy na barze pojawiły się dwa rządki po siedem kieliszków pełnych niebieskiej cieczy. 
  - W tym nie dasz rady - powiedział pewny swojej wygranej John. Chłopcy puścili mnie i teraz patrzyli na naszą kolejną konkurencję. Ponownie głosy były podzielone. Wzięłam głęboki wdech i wypuściłam powietrze przez usta. Trzy...dwa...jeden. Wypiłam pierwszą zawartość kieliszka i poczułam jak wnętrze mojego gardła się pali. Kolejny kieliszek, kolejny, kolejny…Remis.
  Opadłam na krzesło, czując się jeszcze lepiej niż przed paroma minutami. Mimo że czułam się jak na karuzeli. Lubiłam karuzele. Grupa, która mi kibicowała, porwała mnie na ręce i uniosła do góry, podając dalej. Tak samo zrobili z Mikiem. John również chciał być poniesiony, więc wszedł na krzesło i skoczył, niestety ludzie nie zwracali na niego uwagi. Widząc jak spada twarzą na ziemię, nie mogłam powstrzymać śmiechu. 
  - Mike idź na scenę i zaśpiewaj - próbowaliśmy go przekonać do występu. 
  - Nie mam gitary - odparł, próbując się wymigać. Spojrzeliśmy z Johnem na siebie i wypchaliśmy Mike’a na środek. Zdezorientowany zaczął poprawiać włosy. Przez minutę stał przy mikrofonie, szukając odpowiedniej piosenki, aż w końcu zaśpiewał. Fałszował, ale ludzie nie zwracali na niego uwagi - tańczyli dalej. Zerknęłam w prawo i ujrzałam Dylana. Z powrotem zwróciłam wzrok na scenę i dopiero po chwili doszło do mnie kogo widziałam. 
  - Dyl! - Pisnęłam i pobiegłam w jego stronę. Rzuciłam mu się na szyję. - Dostałam pracę! - Pochwaliłam się. 
  - Cieszę się z tego powodu, ale będzie lepiej ,kiedy pojedziemy już do domu -wyglądał na trochę zdenerwowanego. 
  - Nie, proszę, dobrze się tutaj bawimy - odparłam, wskazując rękę na tych wszystkich ludzi. Dylan wymienił spojrzenia z barmanem, jakby mu niemo dziękując. 
  - Zdrajca - burknęłam, wskazując palcem Matta - Dobrze, pojadę do domu, ale zatańcz ze mną. Jeden raz - poprosiłam, patrząc na niego oczami zbitego psa.
  - Dobra - zgodził się. Nasz taniec nie pasował do muzyki i też nie wyglądał jak taniec. Trzymałam się go kurczowo i opierałam głowę o jego ramię. Potem nie wiem co się działo. 
*** 
  Otworzyłam oczy, a zanim wzrok się wyostrzył, zauważyłam, że byłam już w swoim łóżku. Poczułam kolejną falę smutku. Dylan miał zamiar wyjść z pokoju, kiedy powiedziałam schrypniętym głosem:
  - Przytul mnie.
 Odwrócił się, patrząc na mnie, ale trudno było mi rozczytać jego myśli. Kiwnął głową i położył się obok mnie. Złapałam go za rękę, którą mnie objął i zamknęłam oczy. Alkohol do reszty przejął władzę nad moim ciałem, bo po mojej twarzy zaczęły płynąć łzy, zostawiając mokre plamy na poduszce.
------------------------------------------------------
Teraz powinnyśmy zapewne wygłosić uroczystą przemowę, lecz tu nie trzeba słów. Łączymy się w bólu z mieszkańcami Paryża. Ich wieża Eiffla nigdy nie powinna zgasnąć.
#PrayForParis #PrayForWorld